Swoją kolejną audycję w Radio Antykapitalistycznym (Tymoteusz Kochan – Podstawy marksizmu) towarzysz Rafał zakończył stwierdzeniem, że istotnie w planie miał pytanie o definiowanie klasy robotniczej, do której to kwestii, nie przynaglony do jej podjęcia, Tymoteusz Kochan doszedł w swoim ostatnim słowie. Obaj towarzysze mimochodem zaznaczyli, że istnieją tacy marksiści, którzy klasę tę utożsamiają z przemysłową klasą robotniczą.

No tak, nowoczesny marksizm ma tu pewien problem, ale w całej audycji udało się go szczęśliwie pominąć, głównie dzięki erudycyjnemu zabiegowi Tymoteusza, który zręcznie zasugerował prowadzącemu, że kwestie ekonomiczne w rozumieniu i przyswajaniu teorii marksizmu straciły na znaczeniu. Towarzysz Rafał przełknął tę rewelację bez słowa oporu, dzięki czemu towarzysz Tymoteusz mógł dalej już swobodnie popłynąć niczym wieloryb w Kanale Żerańskim. No cóż, towarzysz Rafał na pewno nie był tym rozmówcą, który miałby szansę na podebranie jakiejkolwiek marksistowskiej płotki, a co dopiero wieloryba w rodzaju Tymoteusza.

Towarzysz Tymoteusz zaczął od asekuranckiego zapewnienia, że marksizmów mamy wielość. Teza sama w sobie zgodna jest z rzeczywistością, szczególnie jeśli wziąć pod uwagę, iż nawiązujący do marksizmu sami z siebie określają się jako, np. neo- czy postmarksiści, podkreślając w ten sposób swój dystans do specyficznego rodzaju marksizmu, szczególnie znienawidzonego przez wykształcIuchów, a mianowicie – dziwnym trafem – marksizmu trzymającego się przemysłowej klasy robotniczej. Dzięki czemu wracamy do podsumowania audycji, które jednocześnie stało się punktem wyjścia dla naszych, niniejszych rozważań.

Coś w tym jest, co by wskazywało na bardziej ogólny charakter sporu w łonie marksizmu niż tylko ten związany z niedopatrzeniem COVIDu-19, który teoretycznie miałby atakować głównie marksistowskich boomerów.

Tymoteusz zaczął ostrożnie od przepchnięcia tezy o równorzędności wielości marksizmów, dzięki czemu spokojnie obszedł problem historycznej analizy rozwoju tego nurtu myślenia. Pozornie neutralna teza, odwołująca się do historycznych precedensów w dziejach innych prądów umysłowych, kryje w sobie pewien aspekt, który wydatnie jednak wpływa na naszą percepcję marksizmu jako takiego.

Taką percepcję zresztą usiłował (skutecznie) narzucić Tymoteusz pogłębiając i uzasadniając swą tezę wywodem o aplikowalności marksizmu (metody) do różnych dziedzin wiedzy, w tym socjologii, ale i do fizyki (zapomniał o językoznawstwie?). Normalną rzeczą jest bowiem obejmowanie przez jakąś wybijającą się doktrynę pozycji światopoglądowego paradygmatu, który nie podlega już weryfikacji przez naukę, a raczej sam służy jako narzędzie weryfikacji wyników naukowych. Niezgoda na takie pojmowanie marksizmu wynika z dwóch kwestii: 1) taka doktryna staje się czymś analogicznym do zespołu wierzeń religijnych; 2) marksizm jest zbyt młodą doktryną, aby ulec takiemu skostnieniu.

To przyspieszone skostnienie, jakie większość nurtów marksistowskich chciałaby zafundować swojej teorii, pomija wygodnym milczeniem to, co stało u podłoża powstania owej doktryny. I znowu chciałoby się rzec, iż nie jest to nic zaskakującego. Wszak już chrześcijaństwo zostało zagłaskane na śmierć przez swoich zagorzałych wielbicieli, który podjęli się trudu nadania mu uniwersalistycznego charakteru, przez co stracił on swój potencjał rewolucyjny. Ale za to stał się religią uniwersalną, godzącą wszystkich, w tym i nieprzejednanych wrogów klasowych zaangażowanych w tej walce, której stroną był Jezus. Nawet trudno dziś nawiązywać do pozbawionej własnego miana koncepcji Jezusa, skoro dopiero usystematyzowana teoria, która unieważniła korzenie pierwotnej koncepcji, przeszła do historii pod jakimś własnym mianem. Rzecz jasna, pamięć o rewolucyjnym potencjale pierwotnej koncepcji, była źródłem stałych nawrotów do korzeni, które pozostawiły swój ślad w historii.

Ten precedens uświadamia nam, że powrót do korzeni nie tylko jest sekciarskim zamiarem odtworzenia formalistycznej czystości metodologicznej, ale i bywa odzwierciedleniem rzeczywistych, wewnętrznych sprzeczności społecznych, których ślad i nadzieje pozostały w legendzie, wbrew skutecznym i dogłębnym, coraz bardziej naukowym wysiłkom na rzecz usunięcia owych sprzeczności kosztem kontaktu z rzeczywistością społeczną, która pozostała pełna sprzeczności klasowych i niedostatków odnoszących się do elegancji ostatecznej konstrukcji teoretycznej.

Mówiąc krótko, aby do towarzysza Rafała dotarło: wysiłki współczesnych marksistów usiłujących nadać mu naukowy i uniwersalistyczny charakter są odpowiednikiem wysiłków św. Augustyna czy św. Tomasza z Akwinu na rzecz uczynienia z wywrotowej idei hołubionej przez jakiegoś prowincjonalnego, lokalnego Janosika, światowej religii, która zaspokoi intelektualne potrzeby elit antycznego świata, nota bene – wypalonych wewnętrznie i skonfrontowanych z kryzysem ekologicznym swej epoki.

Po takim ustawieniu marksizmu w perspektywie historycznej, Tymoteusz mógł już bez żenady przejść do obnażenia swego nonszalanckiego braku znajomości z teorią wartości opartą na pracy. Zauważmy, że nazwa teorii nieco może wprowadzać w błąd. Uprzedzamy, że niekoniecznie najlepszym postępowaniem jest wyciąganie wniosków teoretycznych z interpretacji samej nazwy.

Wbrew bowiem nazwie, teoria wartości u Marksa opiera się na kategorii siły roboczej, a nie na kategorii pracy jako takiej. Chociaż uczniowie Marksa uwielbiają podkreślać rozważania o abstrakcyjnym charakterze pracy jako o nośniku wartości.

Rewolucyjna siła teorii Marksa tkwi jednak w jej konkretnohistorycznym charakterze i w precyzyjnym określeniu warunków emancypacji pracy. W naszych okolicznościach, to właśnie niekonkretnohistoryczne rozumienie pracy służy idei neutralizowania sprzeczności społecznych wynikających ze społecznego, klasowego podziału pracy, i uczynieniu z marksizmu świeckiej religii wypranej z owych sprzeczności, które nie służą jego „naukowemu” autorytetowi.

Marksiści, w tym i Tymoteusz, lubią powoływać się na słynne stwierdzenie Marksa w przedmowie do I tomu Kapitału, iż nie jest on marksistą. Zauważmy, wbrew obiegowej wulgacie związanej z tym stwierdzeniem, iż Marksowi chodziło o niewłaściwe interpretacje jego poglądów, a nie o podkreślenie, iż nie widzi on potrzeby stworzenia solidnego, nierozmytego zrębu teoretycznego. Wskazuje przy okazji na niezbyt znanego, niemieckiego ekonomistę, który właściwie zinterpretował jego poglądy. Aby być marksistą należałoby jeszcze podzielać te poglądy. Interpretowanie poglądów Marksa, tak aby pasowały one do preferencji interpretatora, nie czyni jeszcze z tak otrzymanej kompilacji koncepcji o charakterze marksistowskim.

Tymczasem towarzysz Tymoteusz podkreśla te cechy neo- czy postmarksizmu, które pasują jemu: marksizm jest systemem niezwykle tolerancyjnym. Ups, od kiedy? Jeśli bierzemy marksizm po Marksie (i po Leninie), to faktycznie możemy się doszukiwać takiej cechy. Jednak tolerancja nie była raczej kojarzona z nazwiskiem Marksa za jego życia. To by tłumaczyło, dlaczego Marks nie był marksistą. W przeciwieństwie do Tymoteusza. Marksizm uniwersalistyczny (religijny) byłby więc faktycznie, jak chce Tymoteusz, myśleniem, które pozostawia kwestie stylu życia (obyczajowe, tożsamościowe itp.) swobodnej decyzji jednostki. Cóż to jednak jest ta swobodna decyzja jednostki, jak nie wręcz sztandarowym hasłem liberalnej burżuazji, z której liberalno-demokratycznymi, literackimi przedstawicielami Marks miał na pieńku od początku swej kariery działacza politycznego?

„Dopóki nie zagrażasz innym, możesz żyć, jak chcesz” – wkłada w usta Karola Tymoteusz.

Tymczasem Marks cały swój wysiłek wkładał w gwizdek, czyli w pokazywanie, że klasa podporządkowana nie może żyć, jak chce, nawet, gdy nie zagraża innym. Problem „stylu życia” leży z perspektywy proletariusza w całkowicie odległej galaktyce i interesuje go w tym samym stopniu, co owa galaktyka, a to z powodów nader prozaicznych.

No, cóż, jak wiemy, Marks nie był marksistą. A na pewno nie w równym stopniu, co Tymoteusz Kochan.

Podstawą nowej, marksistowskiej, uniwersalistycznej religii jest postrzeganie świata przez pryzmat walki klas i rewolucji. To coś na kształt dogmatu o Wniebowstąpieniu. Niezaprzeczalnie oddziałuje na rzeczywistość, ale nikt nie jest w stanie tego powtórzyć – po Leninie (odpowiednik Matki Boskiej). Rewolucja Październikowa doprowadziła do powstania realnego socjalizmu (faktycznego Wniebowstąpienia), choć była z gruntu fałszywa z pozycji naukowych (tam: przeczyła prawu grawitacji, tu: prawu zaistnienia warunków do rewolucji socjalistycznej tylko w najwyżej rozwiniętych krajach kapitalistycznych). Nieprawdopodobieństwo zaistnienia jakiegoś faktu jest w cudowny sposób niesprzeczne z zaistnieniem tego faktu – cud, który wymaga wiary!

O, Matko Boska Marksistowska!

Walka klas staje się więc logicznie czymś na kształt Ducha Świętego. Jest to bowiem coś, co napędza i aktywizuje ukryty potencjał. Zaś proletariat przyjmuje rolę Syna Bożego i Odkupiciela grzechów. W ten sposób antagonistyczne klasy społeczne mogą poczuć się zjednoczone w Duchu Świętym. Proletariat stale i na nowo odkupuje grzechy świata, w czym tkwi jego nieprzemijająca rola. Nieprzemijająca rola zakłada nieprzemijającego aktora. Całość nabiera stabilności, ponieważ wszystkie części układanki zaczynają do siebie pasować i nie wymagają zmiany. Cała dynamika jest zawarta w doskonałym układzie dynamicznym, a jednocześnie niewywrotnym, bo powtarzalnym w nieskończoność. To jest funkcja religii. W rezultacie marksizm Tymoteusza Kochana i jemu podobnych ma wszelkie dane, aby zastąpić chrześcijaństwo, które już się nieco zużyło.

Marksizm, wedle Tymoteusza, może być chrześcijański lub ateistyczny, lub jakikolwiek inny. To kolejne stwierdzenie, które zdradza, że wypowiadający je uważa marksizm za uniwersalistyczny światopogląd. Niby słusznie – można być bojownikiem o prawa proletariatu i jednocześnie człowiekiem wierzącym. Problem w tym, o czym była mowa wyżej – bojownik o prawa proletariatu z innych, np. religijnych, powodów, różnić się będzie perspektywą, oceną przyczyn takiej marnej kondycji proletariatu. Marksizm ma swoją ocenę owych przyczyn, religia – inną. Dlatego można być bojownikiem o ten sam cel (emancypację pracy) i posiadać różne poglądy, ale nie można być marksistą-chrześcijaninem.

Zrozummy się dobrze. Tak jak koncepcja bojownika-Jezusa uległa rozmyciu, przekształcając się w religię uniwersalistyczną, tak samo marksizm, który traci z pola widzenia własne wyjaśnienie sprzeczności klasowych, przestaje być marksizmem i staje się religią uniwersalistyczną, zbudowaną na trupie marksizmu jako teorii rewolucyjnej. Proste, to już w historii przećwiczyliśmy.

W kolejnej części audycji, Tymoteusz rozwiał lekki niepokój towarzysza Rafała co do złożoności teorii marksizmu. Primo, marksizm jest wieloraki – twoja interpretacja ma duże szanse, że ktoś już na to wcześniej wpadł; secundo, podstawowy polityczny tekst marksistowski, Manifest komunistyczny, jest tekstem nader prostym; tertio, teorię ekonomiczną, jak to już wyżej wspomnieliśmy, można spokojnie wyrzucić za okno. Trzeba tylko uważać, aby ktoś nie potraktował tego wezwania prostacko dosłownie, ponieważ oberwanie w łeb tomem pierwszym Kapitału może skończyć się dla przypadkowego przechodnia tragicznie.

Tymoteusz wyjaśnia teorię wartości w sposób, który Jana Młota przyprawiłby o skurcz serca z zawiści: pracownik otrzymuje od kapitalisty zaledwie 3% od ceny sprzedaży towaru na rynku, pozostałe 97% kapitalista bierze do kieszeni.

Tymoteusz zdaje sobie sprawę z tego, że u Karola było jakoś inaczej w Kapitale, lecz ma na to proste wyjaśnienie: z analizy ekonomicznej nie wynika uzasadnienie dla innego systemu produkcji. Marksizm nie sprowadza się do analizy systemu ekonomicznego i do jego krytyki, twierdzi. OK. Z krytyki ekonomii politycznej Marks wyprowadził nie komunizm, ale mechanizm tworzenia wartości dodatkowej i podmiot ekonomiczny, który w tych konkretnohistorycznych warunkach ową wartość wytwarza. Z analizy interesów ekonomicznych owej klasy wyprowadził jej interesy polityczne, które okazały się zbieżne z interesami politycznymi wszystkich dotychczasowych, wyzyskiwanych klas produkcyjnych w historii – zniesienie wyzysku. Z analizy ekonomicznej wyprowadził warunki realizacji tego programu politycznego, warunki jego realności spowodowane dynamicznym rozwojem związanym z kapitalistycznym systemem produkcji.

Jeżeli uczynimy z marksizmu uniwersalistyczną religie, będziemy mieli to samo, co z chrześcijaństwem, które wraz z uniwersalizmem utraciło swój zmianotwórczy potencjał.

Radykalizm przy takim religijnym pojmowaniu marksizmu sprowadza się do tego, co explicite wyłożył Tymoteusz podczas audycji: nie czekanie na to, że coś skapnie z pańskiego stołu, ale „radykalne żądanie równości teraz!” Czyli – żądanie nastania tysiącletniego Królestwa Bożego na ziemi.

Zauważmy, że nacisk Tymoteusz kładzie nie na zmianę systemu produkcji – domniemywa się, że zmiana ta już się dokonała w jakimś zadowalającym z nowego typu radykalnej perspektywy stopniu. Dynamiczny rozwój kapitalizmu pozwala na produkcję dóbr w takiej ilości, która zaspokoi potrzeby wszystkich członków społeczeństwa. Nie w systemie gospodarowania więc rzecz, ale w systemie podziału. Stąd waga kształcenia, uświadamiania ciemnemu ludowi, że może się domagać większej sprawiedliwości w podziale. Są spełnione warunki dla skutecznego domagania się tej równości i sprawiedliwości. Dlatego wystarczy system religijnych wierzeń, które będą zagrzewać lud do buntu – jak to miało miejsce na przestrzeni 2 000 lat historii Kościoła. Z tym samym skutkiem, jak możemy się domyśleć. „Dedukcja, Watsonie, dedukcja…”

Nie będziemy obciążać tego tekstu kolejnym wykładem z teorii wartości dodatkowej. Można znaleźć odpowiednie wywody w innych naszych artykułach (z perspektywy ukończonego tekstu musimy jednak przyznać, że tu skłamaliśmy i nie zdołaliśmy powstrzymać się, żeby nie dosiąść ulubionego konika). Tu chcielibyśmy tylko zauważyć, że Tymoteusz już jawnie wbrew Marksowi kojarzy powstawanie wartości dodatkowej z realizacją wartości towaru na rynku. Jego interpretacja wyzysku jest prosta – luka między wartością pracy a zyskiem rośnie i to mimo wzrostu wydajności pracy.

Tymoteusz wraca do przedmarksowskiego tłumaczenia powstawania wartości dodatkowej i zysku z mechanizmu rynkowego. Gdyby tak miało się faktycznie, sprawiedliwy podział musiałby mieć miejsce po zakończonym akcie sprzedaży towaru. Wówczas należałoby podzielić sprawiedliwie zysk netto między wszystkich uczestników procesu produkcji. Ponieważ skuteczna sprzedaż w naszych czasach powszechnej konsumpcji zależy głównie od zdolności działu marketingu, bezpośredni producenci, których prosta praca nie miałaby zbyt wielu argumentów na swoją rzecz, nie zyskali by wiele na tej uniwersalistycznie uzasadnionej sprawiedliwości. Chyba, że wszyscy dostawaliby po równo. Ale z jakiej racji wykształceni interpretatorzy litery uniwersalistycznej religii marksistowskiej mieliby być orędownikami „urawniłowki”? Religia marksizmu bynajmniej nie podpiera żadnym autorytetem Ojców-założycieli postulatu „urawniłowki”. Przyszły marksistowski św. Tomasz z Akwinu nie ma tu żadnego punktu zaczepienia. Trzeba by jakichś Braci Morawskich czy innych albigensów, heretyków bez historycznej przyszłości…

Zastanówmy się bliżej, bez wgłębiania się zbytniego – jak wyżej powiedzieliśmy, rozważania problemu pod różnymi kątami można znaleźć w innych naszych artykułach – nad kolejnymi problemami związanymi z próbami stworzenia nowej, świeckiej religii postmarksistowskiej.

Rodem z anarchistycznych programów, postulat Kochana dotyczący dzielenia między producentów zysku ze sprzedaży danego dobra prowadzi nas do spostrzeżenia, że marnie na tym wyszliby też pracownicy nauki. Postulat utrzymywania się ich ze sprzedaży ich produkcji na wolnym rynku jest strzałem w stopę. Jeśli chodzi o sprzedaż usług edukacyjnych w sektorze nauki, to minione doświadczenie wysypu szkół prywatnych odarło tę kastę społeczną ze złudzeń. Czeka jeszcze na weryfikację empiryczną postulat utrzymywania się naukowców ze sprzedaży książek naukowych. Już widzimy ich bezinteresowną chęć dzielenia się zyskiem z drukarzami czy redaktorami.

Warto też zauważyć, że natychmiast powstaje problem kosztów produkcji. Koszt druku jest kosztem, który nie wchodzi w zysk netto. Można by, oczywiście, najpierw założyć pracę, a potem się podzielić efektem. Już to widzimy! Jak ustalić cenę, żeby mieć się czym potem dzielić? Drążąc głębiej, dostrzegamy, że koszty sprowadzają się w gruncie rzeczy do kosztów osobowych. Sam Tymoteusz słusznie dostrzegł u Marksa spostrzeżenie, że kapitalista traktuje czynniki produkcji dostarczane przez przyrodę jako prezent gratis. Jeżeli już płacimy za czynniki produkcji, to tylko dlatego, że ktoś je zawłaszczył na jakimś etapie rozwoju społecznego, co zostało prawnie zalegalizowane w społeczeństwie antagonistycznym. Tymoteusz użala się, że czynniki produkcji kosztują tyle, ile kapitalista chce za nie zapłacić. Klasa kapitalistów jako całość faktycznie sama ustala cenę, jaką reszta społeczeństwa ma zapłacić za korzystanie z darmowych dóbr przyrody. Ich cena jest wynikową negocjacji między samymi kapitalistami, więc – faktycznie – kapitalista uogólniony decyduje o tym, ile zechce za nie zapłacić. Problem w tym, że tak samo dzieje się z pozostałymi czynnikami produkcji, w tym z siłą roboczą.

Siła robocza jest prezentem natury – jej wartość zależy od płodności klasy wyzyskiwanej. Jeżeli za czynniki produkcji płacimy przed aktem sprzedaży ostatecznego produktu, to dlatego, że kapitalista płaci tyle, ile zechce. Jego chęć porusza się w granicach wyznaczonych przez naturalne ograniczniki dostępności owych czynników. Jeżeli mamy około 6 miliardów jednostek siły roboczej do dyspozycji kapitalistów, a potrzebnych dla zaspokojenia fizycznych i kulturalnych potrzeb „złotego miliarda” jest tylko jakiś ułamek z owych 6 miliardów, to znaczy, że wartość siły roboczej zbliża się do zera, do poziomu darmowego dostępu do dóbr przyrody.

Zauważmy bowiem, że potrzeby „czynników produkcji” nie są potrzebami podmiotów gospodarujących. Produkcja z uwzględnieniem potrzeb „czynników produkcji” jest synonimem tak wyśmiewanej gospodarki produkującej dla samej produkcji. Po co bowiem utrzymywać siłę roboczą, jeśli 99% jej energii zużywa się na odtworzenie owego czynnika produkcji?

Takie rozumowanie humanistyczni intelektualiści przeprowadzili wobec społeczeństwa przemysłowego, przeciwko idei „socjalizmu realnego”, który był właśnie takim przypadkiem „idiotyzmu produkcji dla produkcji”. O wyzwolenie spod tego idiotyzmu walczyliśmy nieugięcie tymi ręcami…

Marksizm domaga się podmiotowości ekonomicznej klasy produkcyjnej.

Podmiotowość ekonomiczna łączy się z aktywnym, arbitralnym stosunkiem do zasobów przyrody. Łączy się z wyznaczaniem ceny/wartości czynników produkcji, która to czynność jest uzależniona od charakteru klasowego społeczeństwa, od społecznego podziału pracy. Klasa panująca musi mieć monopol na takie decyzje, decyzje te są bowiem wynikiem jej interesów klasowych. Grupy społeczne, które nie odgrywają roli czynników produkcji – wyraża się to w ich żądaniu udziału w podziale zysku ze sprzedaży – nie mogą odgrywać roli podmiotu gospodarczego. Z powyżej podanego powodu: ich pozycja społeczna nie daje im podstaw do podejmowania takich decyzji. Chyba że chodziłoby o totalitarną władzę nad życiem i śmiercią innych ludzi. Decyzja ta bowiem dotyczyłaby ludzi znajdujących się na nieprzystającym poziomie społecznego podziału pracy. Decyzja nie miałaby odniesienia do własnego interesu ekonomicznego, nie byłaby oparta na żadnej rzeczywistej przesłance, a na czystej arbitralności.

Ta luka, ten brak zakorzenienia we własnej pozycji legitymizującej jakąś racjonalnością pozycję decydenta, jest zamazywana przez uniwersalistyczną religijną doktrynę o tym, że o ekonomicznych interesach powinny decydować względy z zupełnie innego poziomu, z innej działki społecznej – a mianowicie: zasady etyki chrześcijańskiej czy dowolnej innej, z tym, że zgadzamy się na chrześcijańską, ponieważ papież dysponuje największą liczbą czołgów i samolotów bojowych państw sojuszniczych.

Tak naprawdę to Tymoteusz wie, że wartość dodatkową uzyskuje kapitalista ze swych pracowników, ale woli się nie wgłębiać w ten koncept, ponieważ ekonomia subiektywistyczna ma tu dobry argument polegający na dowodzeniu, że wysokość zysku nie zwiększa się automatycznie wraz ze zwiększeniem liczby zatrudnionych pracowników. Wzrost wydajności pracy wpływa zasadniczo na podniesienie ilości wyprodukowanego dobra, a więc i na spadek ceny jednostkowej. Utrzymanie poziomu zysku wymaga więc rozszerzenia sprzedaży, a więc realizacja zysku zależy od specjalistów od upychania towaru u klientów. Dlaczego miałaby rosnąć płaca pracowników, którzy wkładają tyle samo wysiłku w zwiększoną produkcję? Albo mniej, jeśli produkcja pozostaje na tym samym poziomie?

Siła robocza jako czynnik produkcji traci na wartości wraz z rozwojem produktywności. Zyskuje natomiast „praca”, tj. ta siła robocza, która zwiększa zysk kapitalisty, czyli przyczynia się do realizacji wartości na rynku w postaci zysku. Bo kapitaliście zależy wyłącznie na zrealizowanej wartości (tj. na zysku), a ma głęboko gdzieś wartość (przed realizacją zysku). Jednocześnie, ponieważ wartość jest warunkiem powstania zysku (z czegoś musi się brać), należy wykrzesać jej z darmowych zasobów przyrody (w postaci siły roboczej) ile się da. A ile z tego będzie zysku, to się zobaczy. W każdym razie oszczędzać siły roboczej (praktycznie darmowego daru przyrody, jeśli przywrócić naturalny stan kapitalizmu, odrzucając idiotyzmy sztucznej ingerencji w rodzaju państwa socjalnego) nie ma potrzeby.

Zgodnie z Marksem, zwiększony zysk zamienia się normalnie w społeczeństwie klasowym w możliwość podniesienia poziomu cywilizacyjnego danego kraju, a to poprzez rozwój usług nieprodukcyjnych, finansowanych z owego zwiększonego zysku (wartości dodatkowej). Kapitalista (właściciel środków produkcji, który zainwestował coś swojego, choćby i kradzionego) jest zadowolony, ponieważ warunkiem jego prosperity jest nie tyle stały wzrost zysku, co uniknięcie ewentualności bankructwa. Jednym słowem, jego interes musi się kręcić i to coraz szybciej, aby utrzymał on tę samą pozycję na rynku konkurencji. Na tym właśnie polega mechanizm wzrostu ogólnego poziomu cywilizacyjnego: trzeba stwarzać coraz to nowe rynki na nowe produkty, co sprzyja powstawaniu nowych potrzeb, coraz bardziej oddalonych od materialnych potrzeb podstawowych.

Marks utrzymywał, że wyrazem sprawiedliwości dziejowej nie jest wcale przyznawanie bezpośredniemu producentowi całości wartości wytworzonej przezeń produkcji towarowej, zrealizowanej na rynku. To byłoby równoznaczne zahamowaniu rozwoju cywilizacji. Sprawiedliwość społeczna polega tu raczej na powszechnej dostępności osiągnięć cywilizacyjnych.

W realnej historii stało się tak, że to burżuazja zadbała o nadanie dynamiki rozwojowi sfery usług, świadczącej o poziomie cywilizacyjnym, co było argumentem w rywalizacji między ustrojami społeczno-ekonomicznymi na przestrzeni XX wieku. Ta dynamika była spowodowana wzrostem produktywności gospodarki kapitalistycznej, taniością siły roboczej, której wyzysk umożliwił przeznaczenie części zysku na rozwój sfery nieprodukcyjnej bez uszczerbku dla „normalnych” zysków kapitalistów. Warunki działania gospodarki kapitalistycznej były utrzymywane (sztucznie) w ułudzie trwałej stabilności, która rozwiała się wraz z upadkiem tzw. otoczenia niekapitalistycznego. Ta stabilność wpływała na łagodzenie wewnątrzkapitalistycznej rywalizacji i pozwalała na przeznaczanie większej ilości środków na rozwój usług nieprodukcyjnych.

Ta sfera została rozbuchana nieadekwatnie do potrzeb podmiotów gospodarki, czyli właścicieli środków produkcji. Uniwersalistyczna interpretacja marksizmu jest związana z tą częścią procesu ekonomicznego, który nie ma wiele wspólnego ze stosunkami produkcji, ale raczej z podziałem zysku. Odpowiednio do tego, grupy społeczne związane z tym właśnie podziałem proponują rozwiązanie, które odpowiada ich obiektywnemu położeniu w systemie gospodarczym. Zgodnie z tym położeniem rozumiana i interpretowana jest teoria marksizmu. Jest to zgodne z materialistyczną tezą o uwarunkowaniu świadomości materialnym położeniem poznającego podmiotu.

Gdyby pracownik nauki miał utrzymywać się ze sprzedaży swojej twórczości w postaci opublikowanych książek, byłby z tym spory kłopot. Wydanie książki jest przedsięwzięciem, wymagającym zainwestowania kapitału. Pracownicy nauki znajdują się więc na pograniczu dwóch relacji ekonomicznych: z jednej strony, okazują się pracownikami najemnymi kapitalisty zbiorowego, czyli państwa burżuazyjnego, ewentualnie pracownikami najemnymi kapitalistycznego przedsiębiorcy edukacyjnego, jeśli pracują w prywatnej uczelni. Różnica tu niewielka. Przedsiębiorcą jest nadal instytucja zatrudniająca, a nie sam pracownik naukowy. Dlatego przedsięwzięcie związane z wydaniem książki jest zadaniem instytucji zatrudniającej. Kapitał na jej wydanie jest uzyskiwany bezpośrednio ze środków budżetowych lub ze środków prywatnej uczelni. Sytuacja analogiczna do sytuacji robotnika przemysłowego poza tą jedną, istotną różnicą, że na książce znajduje się nazwisko jej autora, co pozwala mu na uzyskanie zindywidualizowanej pozycji na rynku pracy, powodując pewne podniesienie wartości jego siły roboczej. Uzyskanie tej szansy nie byłoby możliwe bez sytuacji, w której kapitalista lub biurokrata „edukacyjny” finansuje tę promocję indywidualnej siły roboczej. To jest znacząca różnica z sytuacją niezróżnicowanej siły roboczej w sektorze produkcji materialnej, gdzie nie podpisuje się nazwiskiem śrubek czy innych produktów.

Niemniej, na współczesnej lewicy panuje głębokie przekonanie o całkowitej jednolitości sytuacji zawodowej wszystkich pracowników najemnych wobec kapitalistycznego pracodawcy, niezależnie od sektora zatrudnienia. Ignoruje się historyczny charakter sfery nieprodukcyjnej i jej zależność od produkcji materialnej i stosunków produkcji tam panujących. W obu sferach panuje jednak nieco odmienna zasada mierzenia wartości produktu. Tymoteusz odwołuje się tutaj do Marksowskiej koncepcji pracy społecznie niezbędnej. Powołanie jest nieco ułomne, ponieważ Marks mówił konkretnie o społecznie niezbędnym czasie pracy jako o mierniku wartości towaru.

Nieprecyzyjność pozwala jednak na zamazywanie kwestii użycia pojęcia pracy jako miernika wartości czy pojęcia czasu pracy jako miernika wartości. Rzecz polega na sprowadzaniu pracy złożonej do agregacji pracy prostej. Czas pracy społecznie niezbędnej do wytworzenia danego towaru decyduje o wartości towaru na rynku z tego powodu, że w danej jednostce czasu mają szansę spotkać się tylko faktycznie dostępne ilości towaru. Założenie to jest, oczywiście, modyfikowane przez przewidywane ilości towaru w czasie rozliczeniowym, ale są to tylko komplikacje związane ze spekulacją wynikającą z nadmiaru produkcji w stosunku do zapotrzebowania. Czyli normalne komplikacje prowadzące do kryzysów nadprodukcji w kapitalizmie z ich konsekwencjami.

Zasadnicze rozumowanie pomija te okoliczności.

Sfera produkcji materialnej odnosi się do produkcji powszechnej, masowej, niezróżnicowanej ze względu na producenta. Sfera produkcji niematerialnej, ale dotycząca powszechnej publiczności konsumenckiej, zbliża się do podziału specyficznego dla sfery produkcji materialnej. Usługi są niezróżnicowane, standardyzowane, masowe, powtarzające normy znane ze sfery produkcyjnej. Cena usług spada wraz z masowością. Jeżeli nie są one finansowane ze środków publicznych, czyli z zysku kapitalistycznego, muszą być finansowane przez samych odbiorców tych usług. Zróżnicowanie społeczne powoduje, że z konieczności wytwarzają się dwa rozłączne rynki usług: dla biednych i dla bogatych. Te rynki wynikają z faktu, że nie jest możliwe ukształtowanie się jednego poziomu cen owych usług, adekwatnego dla obu grup ludności. Zaniżone ceny w relacji do bogactwa grup elitarnych uruchamiają rynek, który te ceny podniesie, ponieważ sami usługodawcy będą dążyli do podniesienia cen swych usług do możliwego do akceptacji poziomu. Wypośrodkowany, kompromisowy poziom cen i tak może się okazać zbyt wysoki dla drugiego segmentu społeczeństwa. Dostosowanie cen usług do poziomu biednej części społeczeństwa jest niemożliwe ze względu na aspiracje usługodawców. Takie zróżnicowane rynki z ich diametralnie różniącymi się poziomami cen są możliwe tylko w społeczeństwach zamkniętych, pozbawionych ścieżek mobilności społecznej. Ostatecznie, usługi w segmencie biedniejszym muszą obumrzeć, bazując już tylko na dobroczynności lub państwowych subsydiach, o ile są one możliwe.

Czego empirycznych dowodów aż nadto dostarcza nam kryzys usług publicznych, obnażony jaskrawo w związku z kryzysem epidemiologicznym.

Dlatego też, w modelowym rozwiązaniu, zwiększony wyzysk klasy produkcyjnej, powoduje regres cywilizacyjny, rozpoczynający się od tego segmentu. Sytuacja wraca do normy sprzed „państwa socjalnego”, czyli do widocznego gołym okiem powiązania sfery usług nieprodukcyjnych ze środkami pochodzącymi z zysku. To oznacza, że sfera usług nieprodukcyjnych będzie przysługiwała i tworzyła się wyłącznie wokół klas społecznych, które utrzymują się z zysku. Będą to klasy, które reprezentują podmioty gospodarujące, a nie „czynniki produkcji”.

Dlatego związanie programu politycznego marksizmu z mechanizmami adekwatnymi dla społeczeństwa, gdzie jedynie właściciele środków produkcji reprezentują podmioty gospodarujące, będzie grało na rzecz nawrotu do społeczeństw stanowych, przedkapitalistycznych. Tylko to da im poszukiwaną stabilność. Kapitalizm rozbił ten monopol podmiotowości przysługujący właścicielowi środków produkcji poprzez fakt, że z czynnika produkcji (producenta bezpośredniego) uczynił go poniekąd właścicielem swojej siły roboczej. Stworzył więc hybrydę, której nieosiągalną, ale działającą na psychikę aspiracją było osiągnięcie pełnego statusu podmiotu gospodarującego.

Rezygnacja z tego elementu interpretacji dziejów społecznych jest równoznaczna z cofnięciem marksizmu z pozycji programu rewolucyjnego, przenoszącego ludzkość z prehistorii do okresu historii właściwej człowieczeństwa, na pozycje przedkapitalistycznego społeczeństwa stanowego. Połowiczna podmiotowość bezpośredniego producenta wymaga przechylenia się szali historii na jedną ze stron.

Ta perspektywa marksizmu uniwersalistycznego świetnie komponuje się z perspektywą drobnomieszczańską, która przejęła monopol w marksizmie.

Dlatego zadaniem marksistów jest niedopuszczenie do przekształcenia teorii Marksa w nową, uniwersalistyczną religię, która pogodzi ludzkość z regresem, jaki jej zafundowano po okresie obudzenia wielkich nadziei.

Społecznie niezbędny czas pracy wyznacza cenę produkcji, która powstaje indukcyjnie, poprzez sumowanie cen poszczególnych czynników produkcji. Bez tego, ceny czynników produkcji są równe zeru. Cena czynnika produkcji urodziła się wraz z wyznaczeniem ceny człowieka zamienionego z niewolnika (gratisowego prezentu od przyrody) w siłę roboczą (czyli w czynnik produkcji). Wcześniej nie było potrzeby wyznaczania ceny czynników produkcji. Rynek dokonywał porównywania ilości dostępnego towaru w danej jednostce czasu i uzależniał cenę towaru w zależności od tej relacji (porównania liczby dostępnych dóbr na danym rynku w danym czasie). Nakład pracy niewolnika nie miał znaczenia. Człowiek, robotnik, podmiot relacji rynkowej, sprawił, że wartość czynników pracy nabrała owego znaczenia, którego wcześniej nie miała.

Brak upodmiotowienia robotnika sektora produkcji cofnie usługodawców nieprodukcyjnych do poniżającej pozycji niewolnika właściciela środków produkcji. Środki te są tu nieodróżnialne od bogactwa, które nie ma wartości w znaczeniu znanym nam z losów kapitalistycznej ekonomii politycznej.

Społecznie niezbędny czas pracy ma znaczenie i sens w odniesieniu przede wszystkim jako miernik wartości siły roboczej. Wartość siły roboczej zależy od liczebności armii pracy dostępnej na rynku pracy. Wartość dóbr niezbędnych do utrzymania i reprodukcji siły roboczej zyskała nagle konkretny wymiar liczbowy, przynajmniej w konkretnym przedziale wartości, ponieważ było to niezbędne, aby robotnik mógł zakupić owe dobra. Ceny w swej pierwotnej postaci musiały dostosować się do agregatu wyznaczającego wartość siły roboczej. Odtąd już wszystkie towary miały swą cenę, tracąc swą pierworodną niewinność.

Tymoteusz jako reprezentant interesów sfery nieprodukcyjnej obawia się instynktownie arbitralności decyzji kapitalisty dotyczącej wartości jego własnej i jemu podobnych siły roboczej w sytuacji, kiedy 99% świata pracy zostanie skonfrontowane na jednym rynku pracy. Wartość siły roboczej spadnie do poziomu zerowego, czyli do poziomu bezpłatnej dostępności zasobu naturalnego. Marksowska koncepcja mierzenia wartości siły roboczej społecznie niezbędnym czasem pracy wydaje się dawać gwarancję obiektywnego charakteru wartości siły roboczej. W społeczeństwie niekapitalistycznym jednak ten miernik nie działa. Siła robocza jest wówczas warta tyle, ile zechce za nią „zapłacić” właściciel środków produkcji, zasobów naturalnych.

Pomieszanie pojęć ukrywa Tymoteusz za bezradnym stwierdzeniem, że wartość dodatkowa skrywa się w „magicznej, faktycznie nieodgadnionej kreacji” zysku na rynku, co stoi w rażącej sprzeczności z rozumowaniem Marksa. Aby mógł powstać zysk na rynku, płaca robocza musi zostać określona zanim jeszcze rozpocznie się proces realizacji zysku (sprzedaż) na rynku.

Teoretycznie, dlaczego robotnicy nie mogliby otrzymywać płacy (zaliczki za swoją pracę), a następnie wyrównanie po zakończeniu procesu sprzedaży? Ściślej mówiąc, po upłynięciu okresu rozliczeniowego – jak w przypadku przyznawania dywidend. Oczywiście, można sobie wyobrazić taką organizację procesu produkcyjnego i wynikający z niego mechanizm podziału. Ba, koncepcje partycypacji pracowniczej w zyskach przedsiębiorstw były próbami wprowadzenia takiego rozwiązania i trwały tak długo, jak długo kapitał czuł się zmuszony do poszukiwania kompromisowego rozwiązania, zachowującego jego przywileje i panowanie. Po upadku obozu „realnego socjalizmu” nie musi szukać satysfakcjonujących kompromisów. Drobnomieszczaństwo sądzi jednak, że zdoła przekonać kapitał o pożytku powrotu do utopii.

Jeżeli wszyscy są podmiotami gospodarującymi, to możemy uprościć sprawę przez zagregowanie podmiotów składających się na dany sektor gospodarki w jeden podmiot. Jeżeli mamy sektor produkujący materialne środki utrzymania (sektor I), sektor produkujący maszyny (sektor II) i sektor usług (sektor III), to rozumiemy, że wszystkie 3 podmioty muszą nabywać produkty I sektora, 2 podmioty muszą nabywać produkcję II sektora, zaś nabywanie usług sektora III jest uzależnione od tego, czy mamy nadwyżkę środków ponad te potrzebne na zaspokojenie elementarnych potrzeb. Pierwszego, aby utrzymać się przy życiu, drugiego – aby wyprodukować znowu swoje towary.

To jest niejako odwrotność historycznego procesu, który opisywał Marks. Logika procesu naturalnego szła od sytuacji, w której wszystkie podmioty gospodarujące produkowały środki konsumpcji (środki utrzymania). Narzędzia pracy były potrzebne i z czasem zaczęto je produkować nie tylko dla własnych potrzeb, ale lepsi producenci zaczęli je produkować dla innych. Mogli je wymieniać na środki utrzymania, których nie musieli już sami wytwarzać. Podobnie było z usługodawcami, których usługi były na tyle poszukiwane, że nie musieli zajmować się produkcją.

Wszystko jednak zachodziło stopniowo i aż do kapitalizmu społeczeństwo nie wyrzekało się posiadania środków własnego utrzymania materialnego, nawet chłopi byli raczej przywiązywani do ziemi niż od niej odsuwani, chociaż tylko dlatego, że narzędzia rolnicze nie były wystarczające dla wyrugowania pracy chłopów.

Obecnie mamy do czynienia z sytuacją, w której przeważająca większość społeczeństwa nie ma dostępu do środków bezpośredniego utrzymania ani do narzędzi produkcji. Nie mogą więc być podmiotami gospodarującymi. W przeciwieństwie do bezpośredniego producenta materialnych warunków reprodukcji społeczeństwa, który jest na co dzień konfrontowany z opartym na przemocy oddzieleniem od środków pracy. Codzienna praca brutalnie przypomina mu o historycznym gwałcie i nie pozwala wygasnąć emocji buntu.

Według Tymoteusza, teoria wartości Marksa głosi, że towar powinien kosztować tyle, ile pracy włożono w jego produkcję, a nie tyle, ile jest skłonny zapłacić za niego kapitalista czy inny konsument, jak chce ekonomia subiektywna. Według Marksa, tak naprawdę, wartość towaru zależy od ilości społecznie niezbędnego czasu pracy niezbędnego do jego produkcji (natomiast przekształcenie się wartości w zysk wymaga relacji popytu i podaży – stąd nasze twierdzenie, że obie teorie są tylko dwiema stronami tego samego medalu łączącego aspekt wartościowy z aspektem cenowym. N.B. w tym tkwi uzasadnienie sensowności pojęcia „wartość”, którą większość marksistów nowoczesnych uważa za kategorię ideologiczną i zbędną w praktycznych rozważaniach ekonomicznych). Należy zauważyć, że Marks – kiedy mówił o wartości – całkiem niegłupio operował relacjami. Relacjami wartości między towarami. Czas potrzebny do wyprodukowania towaru ma znaczenie z tego względu, że przy niezmienionych warunkach produkcji, w danej jednostce czasu można wytworzyć określoną liczbę dóbr. To jeszcze nie mówi nam nic o konkretnej cenie towaru wyrażonej w pieniądzu (choć pozwala na wymianę dóbr w określonej przez podaż i popyt relacji barterowej). Ceny są konkretyzowane przez relacje ilościowe między towarami spotykającymi się na rynku, ale w przedziałach, które zależą od wartości czynników produkcji. Sprzeczność między koncepcją podaży i popytu a teorią czynników produkcji ma charakter iluzoryczny. To jest stempel społeczny na przedspołecznej przyrodzie.

Tymoteusz uważa, że należy zapłacić wytwórcy danego dobra tyle, ile włożył on pracy. W formie mniej prymitywnej chodziłoby o zachowanie relacji płacowych ukształtowanych przez relacje wkładu pracy. Tymczasem już Marks stwierdził, że w cenie towaru nie opłacamy wartości włożonej pracy – co byłoby niemożliwe, albowiem jej wycena byłaby z konieczności subiektywna – ale wartość siły roboczej.

Na czym polega subtelna różnica? Jest analogicznie, jak w przypadku pozostałych towarów. Każde konkretne dobro może zająć jego twórcy dowolną ilość czasu, ale sprzedać je może wyłącznie za wartość przeciętnej ilości niezbędnego społecznie czasu pracy. Nakład pracy wysokokwalifikowanej może dać produkt, którego czas niezbędny wytworzenia będzie stosunkowo długi. Ale to nie jest odnośnik dla określania ceny siły roboczej wykonującego tę pracę. Marks pokazał, że wartość siły roboczej genialnego konstruktora czy genialnego myśliciela będzie zależała od tego, jak wielu będzie obok niego innych geniuszy zajmujących się tym samym lub zbliżonym działaniem.

Wartość pracy Tymoteusza Kochana nie zależy w gospodarce rynkowej od wartości jego pracy (wkładu jego wyników w rozwój dziedziny naukowej), ale od tego, jak wielu jest obok niego mniej lub bardziej udanych klonów Tymoteusza. W ten sposób, kapitalistyczny sposób produkcji umożliwia sprowadzenie każdego rodzaju pracy złożonej lub wysokokwalifikowanej do ilościowego wyrazu jednostek pracy prostej. To odkrycie Marksa jest podstawą jego oryginalnej teorii. Próby zamazania tej oryginalności sprawiają, że lewica zaczyna posługiwać się marksizmem jak swego rodzaju uniwersalistyczną religią, a nie teorią naukową.

W tym paradygmacie daje się wytłumaczyć także spekulacja finansowa, która dla Tymoteusza jest tylko dowodem irracjonalności systemu kapitalistycznego. Wręcz przeciwnie – z perspektywy kapitału spekulacja ma nader racjonalne uzasadnienie. Sprowadza się ono do racjonalizowania gospodarki, która napotkała na granicę społecznej wydolności, jakiej nie da się już dalej odsuwać w przyszłość.

*

W przeciwieństwie do powyższej krytyki, możemy odnotować, że uwagi Tymoteusza pod adresem rozumienia materializmu historycznego i dialektycznego okazały się bardzo rozsądne. Nie ma sprzeczności między oboma materializmami, a nacisk na odrębność materializmu historycznego był zrozumiałym pragnieniem zdystansowania się od Hegla, który przestał być modny wraz z pojawieniem się tendencji do nawrotu do prymitywnego empiryzmu, charakterystycznego dla przełomu wieków.

Warto jednak w tym kontekście zauważyć, że walka klas nie jest jakąś Nemezis historii, ale określoną formą wyrazu sprzeczności istniejących w społeczeństwie. Zasadniczą rolą marksizmu jako teorii naukowej jest zdiagnozowanie owych sprzeczności i zidentyfikowanie form, w jakich te sprzeczności szukają swego rozwiązania. To jest dialektyka.

Mimo słusznych uwag w kwestiach powyższych, Tymoteusz fascynuje się przekonaniami choćby Oskara Langego o tym, że to nie warunki materialne decydują o zwycięstwie marksizmu, ale kwestie organizacji itp. Trudno było oczekiwać od Langego innego rozumienia marksizmu, jak interpretacja serwowana przez dyżurny marksizm stalinowski. Niemniej, dziś należałoby już mieć więcej krytycyzmu i samokrytycyzmu.

Przede wszystkim, wychodzą tu na jaw źródła (socjaldemokratyczne, a jakże by inaczej) traktowania marksizmu w kategoriach religijnego światopoglądu, gdzie kluczowym problemem jest autorytet doktryny, która powinna organizować masy, aby jak najlepiej wykonywały wyroki Historii (i, oczywiście, genialnych jednostek, które wcielają się w medium owej Historii).

Powstaje tu kwestia organizacji, której rozwiązanie powinno nawiązywać do przemyśleń Lenina, a nie do skostniałej w religijnej postaci wersji marksizmu. Wyłania się tu też zafałszowana historia stosunku marksizmu do kwestii faszyzmu, który to historyczny przypadek służy współczesnej lewicy do wyrażania prostej analogii, która usprawiedliwia praktyczne odwrócenie marksizmu z nóg na głowę i uzasadnia dzisiejszą pogardę lewicy dla tzw. ciemnogrodu.

Analogia historyczna służy pokazaniu, że ciemne masy proletariackie mogą dać się zwieść tanim populistom o autorytarnych zapędach, i co z tego może wyniknąć – obozy koncentracyjne dla nieprawomyślnych. Jednak historycznie, to właśnie socjaldemokracja powstrzymała spontaniczną i prawidłową w warunkach sprzeciwu wojnie imperialistycznej falę rewolucyjną w Niemczech. Przegrana rewolucja dała możliwość nacjonalistom, aby wykorzystać owe nastroje niezadowolenia dla realizacji swoich celów pod sztandarami (dosłownie) ruchu robotniczego, odległych od programu marksistowskiego. Socjaldemokracja niemiecka zachowała się zgodnie z jej logiką partii zadomowionej w systemie demokracji burżuazyjnej, podczas gdy czasy wojenne i kryzysowe zakwestionowały ów demokratyczny porządek. Socjaldemokracja niemiecka zachowała się tak, jak oczekiwano, że zachowają się partie burżuazyjne, czyli chwiejnie. To ostatnie dawało szansę względnie pokojowej rewolucji proletariackiej. Niestety, największą chwiejnością wyróżniła się partia socjaldemokratyczna. Że tak się może zachować, wskazywały polemiki polityczne w łonie tej partii jeszcze w okresie przedwojennym.

Organizacja była i to najlepsza na świecie. Zabrakło marksistowskiego programu – co wykazała Róża Luksemburg diagnozując ów brak i antymarksowski charakter programu przedwojennej socjaldemokracji.

Socjaldemokracja zachowywała się zgodnie z politycznym pragmatyzmem, czyli zgodnie z nacjonalistycznym, ekonomicznym interesem Niemiec, co było logiczne w sytuacji przyjęcia jako normy burżuazyjnego porządku społecznego i gospodarczego. Fala rewolucyjna odwoływała się do proletariackiego internacjonalizmu, który został skompromitowany przez socjaldemokrację.

Udowodniła ona klasie robotniczej Niemiec, że jest to puste słowo już w przeddzień wojny, a następnie w chwili wybuchu rewolucji niemieckiej. Gdyby Lenin – wzorem socjaldemokracji niemieckiej – bał się, że zostanie sam na sam ze światem burżuazyjnym, pewnie nie zdecydowałby się na podążenie za falą rewolucyjnego buntu w Rosji. Nie mieściło mu się to jednak w głowie. Mimo całej krytyki, wierzył w niemiecką socjaldemokrację, że stanie na wysokości zadania w decydującym momencie. Przykład Rosji pokazał, że zmiana ustrojowa w skali Europy, a potem i świata, była możliwa. Jej tempo wyznaczałaby zapewne niemiecka socjaldemokracja, moglibyśmy spokojnie mówić o naturalnym porządku ewolucji społecznej, w którym narastanie przemian prowadzących do konsekwentnego socjalizmu i do społeczeństwa bezklasowego byłoby procesem zajmującym zapewne stulecia.

Nie sposób jednak wyciągać z działalności Lenina wniosku, jak to czyni Tymoteusz – że nie należy się jakoś specjalnie przejmować analizą ekonomiczną i zabierać się za przyspieszanie biegu historii. Takie rozumowanie właśnie dobitnie wskazuje na programowe i ideologiczne, całkowite oderwanie współczesnej lewicy od realiów i uznanie, że o podstawy ekonomiczne programu lewicowego zadba sam kapitał z racji swojego naturalnego mechanizmu tworzenia zysku.

Dziś nie ma takiej perspektywy, ponieważ może ona być wyłącznie efektem zmiany klasy panującej w okresie przejściowym. Może to być tylko klasa antagonistyczna do klasy panującej w kapitalizmie. O tym, która to klasa, decyduje jej pozycja w społecznym procesie produkcji. Podmiot, który wybrała sobie lewica, nie kwestionuje kapitalistycznego sposobu produkcji, a tylko sposób podziału wartości dodatkowej. Realność projektu dojścia do zniesienia przeciwieństw klasowych poprzez zmuszenie kapitału do finansowania państwa socjalnego nie może być kwestionowana z definicji. Teoretycznie mogłoby to prowadzić do zmian, które przesunęłyby kapitalizm poza granicę nieodwracalności procesu historycznego. Gdyby presja tzw. realnego socjalizmu potrwała dłużej mogłoby się może tak i stać. Organizacyjnie i programowo lewica nie była jednak zdolna do takiego działania politycznego. Kierunek przemian politycznych wyznawany przez biurokrację prowadził do nawrotu do państwa burżuazyjnego, a nie do dyktatury proletariatu. Niemniej, istniała jeszcze pamięć zawarta w „micie” założycielskim, która to pamięć została zaprzepaszczona ostatecznie w procesie transformacji.

Według nowoczesnej lewicy, nie mamy do czynienia z kapitalizmem, ale z postkapitalizmem, co oznacza jedynie, że lewica postrzega swoją rolę nie w przejęciu podmiotowości w procesie ekonomicznym, ale w pasożytnictwie na kapitale, a w praktyce – na klasie wyzyskiwanej przez kapitał w celu maksymalizowania zysku.

Po kilku dekadach przemian prokapitalistycznych na świecie mamy sytuację odmrożenia konfliktów etnicznych i ideologicznych, które zostały usunięte w cień dzięki systemowi tzw. realnego socjalizmu, jakim by on nie był ułomnym. Odmrożeniu uległ również naturalny dla kapitalizmu proces wchodzenia w kryzysy ekonomiczne. Kryzys strukturalny kapitalizmu przestał być straszakiem propagandy radzieckiej, a stał się konkretną rzeczywistością, w obliczu której stoimy obecnie.

Wyjątkowy dynamizm gospodarki kapitalistycznej, który stworzył szansę zmiany ustrojowej i oparcia gospodarki na nowych zasadach sprawiedliwości społecznej, nie mógł trwać wiecznie. Skutki kryzysów kumulowały się przez cały okres trwania kapitalistycznego sposobu produkcji. Odmrożony proces został podjęty nie od początku, ale od momentu, w którym został zamrożony. Dlatego szybko przybliżyliśmy się do momentu przewidywanego wybuchu. Każdy system ewoluuje w naturalny sposób. Także kapitalizm. Obecne konflikty wskazują nam na sposób, w jaki kapitalizm będzie przezwyciężał naturalnie swoje sprzeczności. Naturalne katastrofy, spotęgowane społecznymi niedostatkami polityki socjalnej, wskazują nam drogę „naturalnej” ewolucji społeczeństwa. Nie ma tu programowego ludobójstwa, ale wystarczy powstrzymywanie się od działań naprawczych i profilaktycznych, aby system klasowy podjął próbę złapania równowagi, tak jak jest to mu dane.

Lewica proponuje system naprawczy polegający na zapewnieniu wszystkim członkom społeczeństwa warunków do przeżycia, co wymaga od kapitału, aby podzielił się swoimi zyskami. Problem nie tkwi jednak wyłącznie w klasowej nienawiści, która uniemożliwia kapitalistom ścierpieć myśl o podzieleniu się z proletariuszem. Wręcz przeciwnie, taka skłonność nie jest niczym zaskakującym u filantropijnie nastawionych miliarderów. Problemem jest wzajemne oddziaływanie kapitalistów na siebie. O ile utrata części bogactwa na rzecz biednych nie stanowi problemu, albowiem zachowana jest przepaść społeczna oraz mechanizm utrzymywania społecznego dystansu, o tyle uszczerbek w bogactwie może mieć decydujące znaczenie w rywalizacji między kapitalistami. Zbudowanie systemu socjalnego wymagałoby ustalenia metody współdziałania kapitalistów, a to bez przymusu zewnętrznego, popartego biurokratyczną organizacją państwa jest mało prawdopodobne. Najprostszym rozwiązaniem sprzeczności międzykapitalistycznej jest rozwiązanie jej kosztem społeczeństwa, szczególnie w sprzyjającej sytuacji całkowitego osłabienia ewentualnego sprzeciwu.

Presja na prospołeczne rozwiązywanie sprzeczności kapitalizmu zderza się z presją w rywalizacji między grupami narodowych burżuazji, które mobilizują siły narodowe do walki o interesy ekonomiczne. Analogicznie do mobilizowania państw w obronie interesów poszczególnych członków dynastii panujących, którzy faktycznie stanowili jedną wielką rodzinę. A że spory wybuchały co jakiś czas, to zupełnie inna sprawa. Państwa narodowe nie są siłą powodującą kapitałem, lecz odwrotnie.

Lewica musi zrozumieć, że nie będzie rozwiązania problemu konfliktów nacjonalistycznych i rozwiania odpowiednich do tego nastrojów społecznych bez rzucenia wyzwania kapitalistycznemu sposobowi produkcji. Elementem tego wyzwania, zasadniczym, jest podmiotowość gospodarcza klasy robotniczej, ponieważ drobnomieszczaństwo nie jest w stanie przejąć tej funkcji. Drobnomieszczaństwo może tylko żądać bardziej równościowej redystrybucji dochodów, a ten etap – po upadku realnego socjalizmu – mamy już za sobą.

Tymoteusz Kochan wraz z lewicą definiuje socjalizm jako system, w którym ludzie pracy kontrolują system ekonomiczny i korzystają z jego efektów. Cała reszta to kwestia umowna i sprawa otwarta.

Wyraźnie widać, że całkowicie obca jest mu myśl o podmiotowości ekonomicznej hegemona klasowego. Kontrola ludzi pracy nad gospodarką może się przejawiać w postaci żądania otrzymywania pełnego wynagrodzenia za swoją „pracę”, co powyżej ukazaliśmy jako mętne i nienaukowe żądanie.

Ostatecznie elitom burżuazyjnym nie jest potrzebne utrzymywanie obciążającego ekologię systemu upowszechniającego osiągnięcia cywilizacyjne na całe społeczeństwo. Słusznie dostrzega się, że współcześnie mamy narastającą świadomość zbędności większości ludzkości. Te przejawy świadomości są odbiciem faktycznej rzeczywistości. Przyzwyczailiśmy się jednak do myśli, że społeczeństwo stanowi cel i zadanie samo dla siebie. Bez upodmiotowienia tego poczucia nie mamy gwarancji, że elity mają identyczny punkt widzenia. A skoro elity stanowią podmiot ekonomiczny, to ich punkt widzenia przeważa w realnym świecie.

Lewica rozumuje inaczej. Dla niej należy ograniczać rujnujące ekologię sektory gospodarki i zmniejszać czas pracy, aby dostosować tempo działania gospodarki do rzeczywistych potrzeb społeczeństwa i zapewnić wszystkim utrzymanie z pracy. Pęd do pracy lewica uważa za tendencję samobójczą, albowiem zwiększa się w ten sposób rywalizacja na rynku pracy i proletariat działa na własną szkodę. Faktycznie, drobnomieszczaństwo dostrzega zagrożenie, o którym pisaliśmy wyżej, że rywalizacja między usługodawcami jest dla nich równie tragiczna, co dla proletariatu przemysłowego. Postulaty Tymoteusza są w gruncie rzeczy zrozumiałymi postulatami, aby ograniczyć konkurencję w sferze nauki. Pomija przy tym drobiazg, że w przypadku prostej siły roboczej nie istnieje możliwość zakumulowania dostatecznej ilości środków do przeżycia bez zwiększenia wymiaru pracy. Wszystko jest bowiem względne i ludzie oceniają swoją pozycją, swoje szanse, na tle innych. Są to wszystko rady inteligentów pod adresem prostych robotników. Jak bowiem chcecie ograniczyć czas pracy w przypadku naukowca? Zakazać mu myśleć o problemie badawczym przez więcej niż 2 godziny dziennie? Jasno widać, że w sferze usług naukowych milcząco przyjmuje się inną moralność.

To skłania nas do przekonania, że drobnomieszczańskie warstwy społeczne cały czas zajmują się ustawianiem zasad życia i pracy niższych grup społecznych, swoje pozostawiając bez zmian, jako że są najlepsze z możliwych, tyle że słabo wynagradzane w stosunku do wkładu pracy. No to zmniejszcie wkład pracy, dając tym samym przykład robolowi! Nikt wam nie broni.

W filozoficznym podejściu, wszystko, każda forma działalności człowieka może się okazać pracą. Z czym możemy się, oczywiście, zgodzić, z tym, że – konsekwentnie – nie każdy typ pracy jest pracą produkcyjną. A tylko pracy produkcyjnej dotyczy problem podmiotowości ekonomicznej z definicji.

Lewica podnosi problem pracy niewyalienowanej, ale jednocześnie unika kwestii powiązania uniknięcia alienacji pod warunkiem oddzielenia pracy od zarobkowania, od komercjalizacji jej wykonywania. Za taką próbę można uznać w jakimś stopniu postulat dochodu bezwarunkowego. Nie rozwiązuje to jednak problemu pracy niezbędnej dla funkcjonowania społeczeństwa, jego reprodukcji. Jaki byłby stosunek między tymi dwoma rodzajami pracy: wyalienowanej i niewyalienowanej? Marksizm upowszechnia pracę produkcyjną, minimalizując jej wymiar. W ten sposób realizuje, paradoksalnie, żądanie ekonomii liberalnej, aby każdy miał dostęp do możliwości wytwarzania środków utrzymania, co pozostaje warunkiem wolności. Jest to, wedle marksizmu, możliwe bez prywatnej własności środków produkcji, pod warunkiem zrównania wszystkich w dostępie i kontroli nad efektami pracy produkcyjnej (pracy gwarantującej wolność od zależności od klasy wyzyskującej).

Praca w kapitalizmie dokłada się do alienacji, do szkodliwości ekologicznej itp. Niemniej, nie jest zniesieniem tego problemu jej ograniczanie, np. zmniejszanie wymiaru czasu pracy, jeśli praca pozostaje wyalienowana. Nie chodzi o to, ale o kierunek. Czy ewolucja zjawiska prowadzi nas w kierunku zniesienia zła leżącego u jego podłoża, czy nie? Pokazywaliśmy wyżej, że dopóki praca produkcyjna będzie pracą wykonywaną przez siłę roboczą traktowaną jako darmowy prezent od natury, to jej marnotrawstwo będzie najgłębszą przyczyną marnotrawstwa pozostałych zasobów przyrody. Ograniczanie wymiaru czasu pracy nie oznacza, że prowadzi to do zniesienia tej pracy w ogóle. Zastąpienie pracy ludzi pracą robotów prowadzi nas konsekwentnie do powrotu do pytania o to, dlaczego producentom robotów miałoby zależeć na darmowej (bez zysku) pracy na rzecz obcych ludzi, którzy nie płacą za otrzymywane dobra.

Niemniej, rozważania Tymoteusza dotyczące problemu alienacji słusznie wskazują na fakt, że Marks zarzucił tę problematykę, przerzucając nacisk na kwestię fetyszyzmu towarowego. Szkoda, że nie zauważył podobnie, iż rozważania o „pracy” stały się u Marksa z upływem czasu skonkretyzowane w problematyce siły roboczej, zaś kwestia „proletariatu” – w problematyce klasy produkcyjnej, klasy robotniczej. Skoro Marks mógł (wbrew dogmatykom „młodego Marksa”) ewoluować, to niby czemu jego ewolucja miałaby się ograniczać do tego, co podoba się Tymoteuszowi?

*

Typowa dla lewicy arogancja, nakazuje Tymoteuszowi denerwować się, że zasadniczą przeszkodą dla realizacji programu swoistego komunizmu socjalnego pozostaje ciemnota części społeczeństwa i to bynajmniej nie kapitalisty. Jeżeli jednak weźmiemy pod uwagę, że przy przemianach socjalistycznych będzie rosła waga pracy produkcyjnej jako podstawy funkcjonowania społeczeństwa, to trudno się dziwić robolom, że nieco się niepokoją pozostaniem poza nawiasem postępowych przemian społecznych, kreślonych z rozmachem przez lewicę.

W tej perspektywie widzimy, że nie jest żadnym aksjomatem twierdzenie Tymoteusza (i całej lewicy), iż grupa pracowników najemnych stanowi jednolitą klasę. Pracownicy sektora przemysłowego, rolnictwa czy usług (obejmujących zapewne także i środowisko pracowników nauki) mieliby jednolite interesy, tworzące z nich klasę społeczną. Jak zauważa sam Tymoteusz, ta „klasa” proletariacka, obejmująca ponad 90% społeczeństwa) nie stanowi siły rewolucyjnej. Wedle Tymoteusza wynika to z faktu nieuświadomienia owej „klasy”.

Każdy z segmentów owej „klasy” zajmuje jednak inną pozycję w społecznym systemie produkcji, tak jak niejednolite jest położenie wszystkich grup kapitalistów. Ci ostatni też dzielą się na działających w sferze produkcyjnej i poza nią. Kapitaliści ze sfery usług usiłują wyciągnąć swoją część z wytworzonej w sektorze przemysłowym wartości dodatkowej. Potrzebują do tego zatrudnianych przez siebie pracowników. Relacje między nimi są jak najbardziej kapitalistyczne i naśladują relacje między kapitalistami przemysłowymi a robotnikami fabrycznymi. I na tym kończy się podobieństwo. Konflikt klasowy o charakterze antagonistycznym zachodzi w sektorze produkcyjnym, gdyż tam nastąpiło oddzielenie producenta od własności środków i narzędzi produkcji. W modelu prostej wymiany towarowej mamy przykładowo możliwość wymiany między producentem chleba a artystą. Artysta nie posiada środków produkcji koniecznych do wytworzenia dóbr niezbędnych do codziennego utrzymania, ale zdobywa owe dobra wymieniając za nie swoją usługę. W modelu klasowym mamy sytuację bardziej rozwiniętą. Poprzedni producent chleba zostaje wywłaszczony i produkuje dla właściciela środków produkcji to samo dobro, ale nie on już je wymienia na rynku. Do tego sam musi kupić wyprodukowany przez siebie chleb, jeśli chce jeść. Artysta też znalazł się innej sytuacji – obecnie potrzebuje pośrednika w uzyskaniu pieniędzy koniecznych dla zakupu chleba. Sprzedaje swą usługę kapitaliście, otrzymuje pieniądze i kupuje chleb. Jego droga do zakupu chleba uległa wydłużeniu, ale jego sytuacja nie zmieniła się jakościowo. Robi to samo, co poprzednio, i uzyskuje to samo, co poprzednio. Tymczasem pierwotny producent chleba zmienił swą pozycję społeczną w sposób zasadniczy. Przestał być producentem dobra, którego potrzebuje. Artysta nie przestał nim być, ponieważ nigdy nim nie był.

Dlatego możliwość usunięcia kapitalistycznego pośrednictwa i komercjalizacji społecznych usług jest możliwa tylko przy zniesieniu sytuacji klasowej w sferze produkcji, albowiem to ta relacja społeczna umożliwia powstawanie kapitalistów wślizgujących się jako pośrednicy między uczestników wymiany rynkowej. Ten przynoszący zysk sposób produkcji korumpuje na swoją modłę wszelkie relacje społeczne i dlatego tendencja do takiego korumpowania nie zniknie dopóki nie zniknie jej podstawowy wzorzec.

Ewa Balcerek i Włodek Bratkowski
28 lipca 2020 r.