(cyt. za G. Kołodko, Dokąd zmierza gospodarka?, „Rzeczpospolita”, 17.07.2021 r.)

(część pierwsza)

Postnowoczesność wtrąciła nas w niezwykle ciekawą sytuację. Opozycja przeciwko stalinowskiej deformacji marksizmu przybrała postać dekompozycji narracji, która rzekomo wtłoczyła walkę klasową w wąskie ramy antagonizmu między robotnikiem fabrycznym a kapitalistą. Filozofia, która ma ambicje opisywać wielkie prawa rządzące rozwojem społeczeństw i ich historii, nie powinna milczeć, gdy rzecz idzie o wzgardliwie pomijane grupy społeczne wraz z ich specyficznymi, nie wiodącymi, formami więzi międzyludzkich. Pierwsze jaskółki tej tendencji dawały się zauważyć w energetyzującej życie kulturalne krytycznej eseistyce dotyczącej literatury i, szerzej, sztuki. Doszukiwano się w jej utworach przejawów zrekonstruowanej na podstawie usuwanych przez myśl mieszczańską przejawów walki klasowej. Doszukiwanie się sensu klasowego w sztuce dawało przeświadczenie o naukowo ufundowanej mocy krytyka, któremu udało się w ten sposób odrzeć z mistycznej otoczki takie zjawiska utrwalające panowanie klasowe, jak natchnienie poetyckie czy inne przejawy talentu. Nieświadomość mechanizmów powstawania natchnienia utrwalała w klasach wyzyskiwanych przekonanie o ich nieskończenie niższych możliwościach twórczych, o naturalności elitaryzmu uzasadniającego nierówności między ludźmi.

Co prawda, świadomość klasowych uwarunkowań natchnienia nie stwarzała artysty, ale sprzyjała poszerzaniu kasty krytyków literackich. Wedle powiedzenia, że krytyk to niespełniony artysta. Naukowe podejście umożliwia znalezienie sposobów na powtórzenie pewnych procesów naturalnych w sztucznych warunkach. Z założenia wyklucza arbitralność i niedoskonałość, która… pozostaje niezbywalnym elementem procesu naprawdę twórczego.

Z drugiej strony, po załamaniu się buńczucznego przekonania o prostym determinizmie rządzącym wszystkimi dziedzinami życia i możliwości ich reprodukcji w trybie niemal taśmowym (co znalazło wyraz w tzw. kulturze masowej), ratunkiem dla elit nowego chowu było nie tyle przyznanie się do kompletnego absurdu podobnych założeń, co potępienie jednej, pierwotnej odnogi tego systemu, a mianowicie sprowadzania wszystkiego do walki klasowej robotników. Sama koncepcja dekonstruowania tworów kultury przetrwała, ponieważ dawała nieskończone niemalże możliwości zatrudniania coraz to nowych umysłów przy RUTYNOWO NOWATORSKIEJ pracy poszukiwawczej coraz to nowych obszarów owej dekonstrukcji.

*

Taśmowo wynajduje się od dekad nowe obszary i nowe podmioty, które godnie zastępują klasę robotniczą w chwalebnym dziele odzierania z dotychczasowych iluzji naszych ulubionych stereotypów kulturowych czy historycznych. Chociaż historycznie nowowynajdywane podmioty nie zaistniały w sposób znaczący, ich potencjalne znaczenie stało się dziś pełnoprawnym kryterium rekonstrukcji i przewartościowania przeszłości. Lewicową rewolucją w tym sensie stało się obalanie tzw. cancel culture, co ma tę zaletę, że obejmuje nieskończoną niemal liczbę możliwych, choć niespełnionych wersji historii równoległej, a więc jest potencjalnym bodźcem zatrudnienia nieskończonej rzeszy naukowców oderwanych od myślenia w kategoriach przyziemnego realizmu.

Czy te badania są całkowicie pozbawione sensu? Na pewno nie. W historii zdarzają się nurty, które przegrały, a które były istotne z perspektywy dziejowej. Jednak to pytanie o ich przegraną jest ciekawe (analiza utopii), a nie fantazje na temat, co by było gdyby… Niebezpieczne stają się, gdy zastępują analizę rzeczywistości faktycznej, która jest wypadkową znoszenia się najróżniejszych tendencji historycznych oraz zwykłych przypadków. Podobnie odkrycie, że artysta w swojej podświadomości kieruje się także motywacją klasową jest wartościowym odkryciem, pod warunkiem, że nie przybiera pozy tłumaczenia wszystkiego i zawsze. Pozwala czytelnikowi czy, szerzej, odbiorcy kultury zachować dystans wobec przekazu artysty, nie umniejszając podziwu dla talentu.

Jednak reakcją na przegięcie ideologiczne w krytyce literackiej stał się nakaz powstrzymywania się od oceny pozaestetycznej dzieła. Neutralność stała się nowym zniewoleniem, na które reakcją – nadmierną w wyniku zahamowania naturalnej ekspresji własnego zdania – jest przemoc, mniej lub bardziej niesymboliczna. Obiektywizm w analizowaniu zjawiska nie zmusza nas w żaden sposób do tłumienia własnej jego oceny. Dla zdrowia psychicznego należy wyrabiać sobie stanowisko, które może być całkiem często niezgodne ze stanowiskiem powszechnie przyjętym.

Regułą naszego, współczesnego społeczeństwa jest decydowanie się na wyrażanie stanowiska w momencie, kiedy osiągnie ono status opinii powszechnej (najnowszym tego przykładem są różne coming outy). Wówczas bywa destrukcyjne, ponieważ jednocześnie jest konformistyczne i gwałtowne.

Z marksistowskiego punktu widzenia, największym niebezpieczeństwem tej intelektualnej mody jest opieranie przewidywania przyszłości na którejś z wersji historii alternatywnej, z pominięciem tego, co wynika z procesu rzeczywistego. Na przewidywaniu przyszłości (na jak najbardziej naukowej bazie!) opiera się formułowanie lewicowej strategii kształtowania przyszłej historii ludzkości. Nauka jest jednak, jak to stwierdziliśmy wyżej, sterylnie obiektywistyczna i przyczynkarska, a więc jest ostatnią instancją, do której należałoby się odwoływać, aby wypracować sobie opinię.

W tekście „Elitarna utopia z Kubą w tle” opisaliśmy sposób myślenia lewicy, na którym opiera ona swoje optymistyczne prognozy dotyczące zniesienia antagonizmu klasowego i pomysł na zbudowanie społeczeństwa, w którym możliwa będzie pełna wolność jednostkowa w ramach społeczeństwa obfitości rządzącego się racjonalnymi, demokratycznymi regułami redystrybucji społecznego bogactwa.

Lewica nowoczesna myśli synchronicznie na różnych poziomach. Można to wykazać na przykładzie, z jednej strony, przedstawicieli młodego pokolenia lewicy polskiej, rozpracowującego problem ludowości stłamszonej przez totalitarną i niejawnie podporządkowaną ideologii klasy panującej. Mamy tu do czynienia z grupą, na którą wskazuje Łukasz Moll, a której osiągnięcia rozbiera on krytycznie i analitycznie w sposób bodajże najbardziej zaawansowany i świadomy w koncepcji (oczywiście zakorzenionej w znakomitych poprzednikach, w tym Elinor Olstrom) dóbr wspólnych. Współgra to z koncepcją „motłochu”, który został przez wiodącą, klasową interpretację historii pozbawiony własnej podmiotowości, ale w którego żywym ciele najlepiej uwidocznia się to, o co chodzi, gdy mówimy o prawdziwej istocie człowieka gatunkowego. Jeżeli celem emancypacji jest swobodna twórczość każdego z nas, A TWÓRCZOŚCIĄ MOŻE BYĆ DOSŁOWNIE WSZYSTKO, to smutnym wyzbywaniem się owej pełni kreatywności jest trzymanie się kurczowo idei, aby emancypację sprowadzić do otrzymania słusznej zapłaty za poświęcanie swej wolności na ołtarzu pracy.

Jak zauważyliśmy już w naszym poprzednim tekście, lewica nowoczesna nie widzi problemu w kapitalizmie, w każdym bądź razie problemu większego niż każdy inny. Łukasz Moll w recenzji z książki Kacpra Pobłockiego (Chamstwo. Ludowa historia Polski) wyraża żal, że autor w ogóle uwzględnia w niej banalne stosunki pańszczyźniane, co nie pozwala na uwypuklenie pomijanych w dotychczasowych narracjach historycznych tych elementów zalążkowych anarchistycznych relacji międzyludzkich, które się rodziły w porach feudalnego społeczeństwa.

Jak pisze Moll: „… zewnętrze powinno być rozumiane … jako sieć praktyk, która nakłada się na struktury państwa i kapitału po to, by je rozszczelnić i stwarzać pole dla czegoś nowego” (Ł. Moll, „Zignorować pańszczyznę” recenzja, 4.06.2021 r.)

Skupianie się na stosunkach pańszczyźnianych ogranicza więc nasz horyzont do ram narzuconych przez klasy dominujące i do interpretacji świata na ich zasadach. Podobnie, jak w przypadku klasowej krytyki literackiej ubiegłego stulecia, odkrycie nowego kryterium reinterpretacji utworu czy procesu społecznego może wnieść ożywczą inspirację. Nie wydaje się jednak, aby było to coś nowego w stosunku do stalinowskiej, klasowej eseistyki literackiej. Raczej jest to powielenie pewnego udatnego schematu na nowym gruncie, co może stworzyć interesujące, intelektualne wyzwanie. Zamiast w ruchu robotniczym, ten zabieg jest zakorzeniony w antytotalitarnej i antykomunistycznej tradycji anarchistycznej, co nadaje mu pozory kontaktu z rzeczywistymi procesami historycznymi.

Autorzy nie bardzo zajmują się odpowiedzią na pytanie o to, dlaczego ta alternatywa jakoś nie zaistniała i to w bardzo długiej perspektywie czasowej jako rzeczywisty wektor historii, ale… nie bądźmy małostkowi! Odpowiedź na to pytanie sprowadza się faktycznie do odpowiedzi na pytanie, dlaczego anarchistyczna alternatywa dla ruchu robotniczego (Bakunin – Marks) okazała się bezpłodna.

Zasadniczym tropem, który eksploatują młodzi postmarksiści, jest odrzucenie wiodącej w marksizmie (i bezczelnie narzuconej całej współczesnej historiografii społecznej) koncepcji, że wszystkie ruchy społeczne obracają się wokół kwestii własności środków produkcji. Jest to niezwykła wręcz w swej arogancji uzurpacja, której – ku ich zdumieniu – nie zdołał obalić do końca nawet upadek moralny stalinizmu z jego historycznym determinizmem.

Jak to diagnozujemy od dawna i co potwierdza lewica własnymi ustami – istota relacji antagonistycznych, klasowych, w jej wyobrażeniu, znajduje się na zewnątrz struktury kapitalizmu, który zresztą jest tak zdefiniowany wyłącznie na podstawie owego niesłusznego, zawężającego kryterium własnościowego, odzwierciedlającego perspektywę Pana.

Problemem nie jest konkretna forma zniewolenia, ale zniewolenie jako takie, nieodłączne od każdego systemu klasowego, w tym i od systemu realnego socjalizmu, gdzie ustanowienie robotników właścicielami środków produkcji nie przyniosło zniesienia wyzysku. Należy więc nie dać się wkręcić pokusie, by sferę wolności uzależnić od sfery pracy. Ile wolności mamy w pracy? A co to kogo obchodzi, jeśli założymy, że cała wolność znajduje się poza czasem pracy?

Walka ekonomiczna w kapitalizmie o poprawę warunków sprzedaży swej siły roboczej zostaje doprowadzona do logicznego końca w stwierdzeniu, że nawet najlepsze warunki sprzedaży siły roboczej nie znoszą systemu zniewolenia i wyzysku. Jest to zresztą zgodne z marksizmem, który także nie daje się zwieść tej pokusie. Logicznym zwieńczeniem tej walki jest więc postulat uniezależnienia dochodu od pracy. Jest to więc realizacja komunistycznego hasła: każdemu według jego potrzeb!

W teorii mamy więc do czynienia z lewicowym postulatem, aby całość produkcji dóbr podstawowych, niezbędnych do materialnej reprodukcji społeczeństwa i jego członków, była dystrybuowana nie licząc się z wkładem pracy bezpośrednich producentów. Nawet najbardziej krytyczni wobec totalitaryzmu przedstawiciele lewicy mniej lub bardziej świadomie w pełni akceptują PRL-owską zasadę redystrybucji biurokratycznej, która traktowała płace robocze (w przeciwieństwie do ograniczeń, jakie rynek niekiedy narzucał kapitalistom, biurokracja miała pełne prawo manipulowania stopą wyzysku robotników) jako kwotę pozostałą po zabezpieczeniu wszelkich pozostałych wydatków, w tym wydatków na literacką propagandę systemu. W przypadku robotników, społeczne fundusze spożycia dostępne wszystkim były uzupełniane ową niepewną, rezydualną wartością płacy roboczej, podczas gdy pozostałe grupy społeczne uzupełniały SFS i wynagrodzenia miesięczne wymianą atrakcyjnych usług, których wartość rynkowa w systemie opartym na deficycie dawała im bardzo dobre uzupełnienie owej szarej, PRL-owskiej mizernej doli. W tej sytuacji, środki na SFS były relatywnie minimalizowane, ponieważ o wiele bardziej opłacalne dla „przedsiębiorczych” było rozprowadzanie atrakcyjnych usług czy dóbr na własną, czyli prywatną, rękę. To najlepiej tłumaczy dlaczego warstwy pośrednie w PRL cechował konformizm i dążenie do małej stabilizacji, zaś klasa robotnicza stale się burzyła.

System realsocjalizmu odsłania mechanizm funkcjonowania gospodarki na kapitalistycznym (czy zależnym od kapitalizmu) etapie rozwoju, podobnie jak systemu fizycznego wyzysku jest mniej sprawny w ukrywaniu bezpośredniego wyzysku. Dlatego realsocjalizm w pewnym sensie ujawnia skrywaną tajemnicę funkcjonowania kapitalizmu. Ta teza powinna pasować lewicy, która system PRL-owski traktowała jako kapitalizm państwowy. A jednak…

Model stalinowski odsłania strukturę zależności funkcjonalnych w społeczeństwie przemysłowym. Kapitalizm usiłuje zaciemnić ten przejrzysty mechanizm unikając ustanawiania „arbitralnych” strukturyzacji i zależności. Wszystko znajduje się na jednym poziomie funkcjonalnym, nie sposób poczynić uogólnień opartych na twardej nauce, a co najwyżej można tworzyć hipotezy na temat mechanizmów działających na poziomie relacji łączących jednostki oraz na poziomie mikro gospodarki.

Twórcy modelu radzieckiego nie mieli wątpliwości, że bazą funkcjonowania społeczeństwa była produkcja materialna, na której opierała się konstrukcja społecznej nadbudowy. O prawdziwości tego modelu świadczy fakt, że przez długi czas stanowił rzeczywistą alternatywę dla wiodącego w skali globu modelu kapitalistycznego. Jego skuteczność w ekonomicznej rywalizacji nie mogła wynikać z błędnego naukowo sposobu podejścia do zagadnienia.

*

Wszystko wydawałoby się jasne i jednoznaczne, gdyby nie drobny niuans. Ponieważ pracą jest wszystko, włącznie z naszą kreatywnością, to jeżeli my mamy poczucie wolności w pracy, która staje się w jakiś sposób naszym czasem wolnym, naszą pasją, naszym sposobem na własny rozwój, do tego wynagradzaną w sposób nieodpowiadający nie tylko naszym oczekiwaniom, ale i obiektywnej wartości owej pracy, to nie ma problemu zniewolenia w pracy. Młodzi intelektualiści uogólniają swoją sytuację na całość ludzi pracy i w ten sposób od ręki rozwiązują nabrzmiałe problemy klasowe w sposób, który powoduje, że dziadersi z Marksem na czele palą się ze wstydu, że sami na to nie wpadli.

Spotykamy ten typ myślenia w modnym dziś demokratycznym, modnym pozowaniu na arystokratyzm. Nie ma prac hańbiących, a skoro Pan dobrotliwie podnosi jakąś gównianą pracę służebną do należnej jej rangi środka rozwoju potencjału dostępnego danemu indywiduum (nie wszyscy są Einsteinami, niestety). Skoro bycie matką jest pracą, a jest wcale nie mniej wyczerpujące niż bycie służącą, to jeśli odejmiemy tym pracom stygmatyzującą je pieczęć różnicowania wysokością płacy, zastępując ją, np. dochodem gwarantowanym, to problem podziału na pracę i czas wolny przestaje istnieć.

Arystokrata stwierdza autorytatywnie, że pucybut lubi być pucybutem, więc jest wolny w chwili, kiedy pucuje buty. W końcu, czym się to różni od sytuacji Diogenesa w beczce? Z chwilą, kiedy nasz byt nie zależy od zarobku, każda praca staje się hobby zapełniającym godziwą rozrywką czas wolny. I dalej, tacy właściciele małych, rodzinnych knajpek czy pensjonatów – w końcu przecież ich prowadzenie jest ich sposobem na życie, a nie wyłącznie sposobem zarobkowania. Każdy rodzaj pracy jest potencjalnie zajęciem samorozwijającym, poza tymi, które ogłupiają przez swą monotonię. Ale te są łatwo zastępowalne automatyzacją i robotyzacją, więc nie stanowią problemu. Problem jest tu stwarzany sztucznie, a lewica nie musi ulegać klasowej presji.

*

Sztuczka zasadza się na założeniu, że nie ma różnicy między pracą produkcyjną a nieprodukcyjną. Jeśli praca jest zawsze ontologicznie tym samym bytem (czy chodzi o bycie kobietą w rodzinie, uczniem gimnazjum, pisarzem, sklepikarzem czy robotnikiem) to atrybuty jednych rodzajów prac mogą być bez ograniczeń przypisywane innym, we wszystkie strony.

Dlatego współczesna lewica za nic w świecie nie przyzna, że u Marksa może istnieć rozróżnienie między pracą produkcyjną a nieprodukcyjną. Fakt, że teoretyczna rozprawa z tym rozróżnieniem jest ściśle związana z dyskusją na temat Marksowskiej teorii wartości i że w praktyce, w ruchu robotniczym wygrał Bernsteinowski rewizjonizm, a stalinowski marksizm-leninizm zwyczajnie nie był intelektualnie przygotowany do uchwycenia tej kwestii, jest przez lewicę zamazywany. Tylko w ten sposób mogą oni przechwytywać myśl Róży Luksemburg, nie zauważając, że jej sedno, poprzez dalsze rozwijanie przez zdolnych uczniów, jak np. Michał Kalecki, skończyło smutnie jako prekursor keynesizmu. Trudno powiedzieć, czy sam Lenin miał jasną świadomość cezury, która była głównym czynnikiem, dla którego lewica „antytotalitarna” („antykomunistyczna”) z taką ochotą i zdecydowanym krytycyzmem odniosła się do Rewolucji Październikowej jako niosącej w zalążku tendencje autorytarne, dyktatorskie, bo związane z walką o emancypację, mieszczącą się całkowicie w ramach narzuconego przez klasy dominujące porządku narracji. „Antytotalitarystów” w Rewolucji najbardziej fascynują przejawy wykraczania nurtów rewolucji poza owe ramy konfliktu ściśle ograniczonego do sprzeczności interesów w ramach relacji produkcyjnych. Wskazują na owe „pola dla czegoś nowego”, które pojawiały się w przeciwstawnych obecnym, mieszczańskim formom moralności nurtach buntu. To one gwarantowały wolność, nie zaś zniesienie prywatnej własności fabryk i podporządkowanie ich centralnej władzy administracyjnej i politycznej. Upaństwowienie nie okazało się wystarczającym warunkiem dla zapewnienia wolności i demokracji. „Bezpaństwowość” postulowana przez Molla była wówczas wyrażana przez nurty i organizacje anarchistyczne, które chciały zagospodarować owe „pola wolności” i w ten sposób zapewnić rewolucji trwałe zwycięstwo.

Dalej mamy jasną perspektywę entuzjastycznego poparcia rewolucji w ogarniętej buntem „motłochu” Europie. Można by się z tym do pewnego stopnia zgodzić z perspektywy dzisiejszego doświadczenia – zapewne anarchiści wzięliby na siebie wysiłek wyeliminowania wpływu socjaldemokracji na masy robotnicze. Zrobiliby to bez wątpienia skuteczniej niż naprędce wyodrębniający się nowy nurt komunistyczny, eklektycznie podporządkowany socjaldemokratycznej w treści, anarchistycznej w formie ekipie rządzącej w Moskwie. Myślimy, że bez większego sprzeciwu ze strony nowoczesnej lewicy, która w swej istocie ma więcej wspólnego z anarchizmem ożenionym z klasyczną socjaldemokracją (łączy je niechęć do teorii Marksa), jeśli powiemy, że szansę na ogólnoeuropejską rewolucję miała rewolucja w postaci, jaką wyobrażamy sobie z opowieści o Jakubie Szeli, kozaczyźnie czy o ruchu taborytów.

Z takim samym epilogiem, jak w przypadku tamtych…

W końcowym efekcie, po upływie mniej więcej tylu samo lat, co trwał ZSRR i „realny socjalizm”, mielibyśmy krwawe stłumienie buntu, ponieważ „pola wolności” niespecjalnie przejawiają zdolność do przeciwstawienia nowoczesnemu systemowi produkcji jakąś alternatywę.

Na tej konstatacji zasadza się koncepcja Marksa, mówiąca o tym, że aby ruch oddolnego gniewu nie był skazany na jałowość i porażkę, musi on umieć wykorzystać instrument panowania ekonomicznego i politycznego osiągnięty na aktualnym poziomie rozwoju cywilizacyjnego. Jednym słowem, z alternatywą anarchistyczną, nawet jeśli przyznamy jej należną jej moc przyciągania do sprawy emancypacji (jakiej był od zawsze pozbawiony nurt socjaldemokratyczny, nie tyle wykorzystujący instrumentarium burżuazyjne do swoich celów, co wtapiający się w system), rozprawił się Marks już w swojej ocenie myśli utopijnej. Nie zapominajmy, że Marks wysoko cenił myślicieli utopijnych i uczył się od nich, podobnie jak władza radziecka była przychylnie nastawiona do eksperymentów anarchistycznych, dopóki nie narażały na katastrofę rewolucji, której nałożono ograniczenia mające na celu utrzymanie jej na drodze nieutopijnej.

Współczesna lewica to nawet nie onegdajsi anarchiści.

*

Historia lubi się powtarzać, jak wiemy, w postaci farsy. Dzisiejsze „pola wolności” są całkowicie wtopione w ocean burżuazyjnego systemu produkcji. W jakiś sposób ma to chronić je przed utopijnością. Problem w tym, że kapitalizm, po upadku realnego socjalizmu zwanego komunizmem ku przestrodze przyszłych pokoleń, sam stoi w obliczu niezbywalnych trudności swego starczego etapu. Nowoczesna („nowa”) lewica spija perlistą pianę szampana wolności w imieniu pracowników produkcyjnych – przynajmniej już nadstawia usta. Jednak system kapitalistyczny ma swoje niezbywalne mechanizmy, którym musi się podporządkować, aby funkcjonować efektywnie.

Jak słusznie zauważa prof. Grzegorz Kołodko (Dokąd zmierza gospodarka?, „Rzeczpospolita”), jeśli trzeba, kapitaliści przysięgną na wszystko, że będą budować najprawdziwszy socjalizm, ale nawet to nie zmusi ich do wyrzeczenia się maksymalizacji zysku. Ten mechanizm broni się dzięki temu, że skoro zysk nadal pozostaje w mainstreamowej ekonomii najlepszym agregatowym wskaźnikiem efektywności gospodarczej. Mówi bowiem o relacji nakładów do efektów, o optymalnym wykorzystaniu zasobów.

Tymczasem, prof. Kołodko, zgodnie z powszechną opinią, utrzymuje, że wyzwania stojące przed ludzkością wymagają zredefiniowania celu gospodarowania. Przyjęto, że kapitalistycznym celem jest maksymalizacja zysku, która jednocześnie definiuje kryterium efektywności ekonomicznej. Dwa w jednym stanowiło zawsze o atrakcyjności produktu, jakim jest kapitalistyczny system gospodarowania. Niewypowiedzianym założeniem tej cudownej doskonałości systemu było to, iż jeżeli cel gospodarowania w jakiś sposób wchodził w sprzeczność z kryterium jego optymalizacji, wówczas rozwiązanie polegało na poszerzeniu obszaru działania owego systemu gospodarczego, przez co sprzeczność ulegała przesunięciu ku kolejnej linii horyzontu. Na przewidzeniu końcowej linii na możliwym horyzoncie polegała istota krytyki kapitalizmu. Sami apologeci gospodarki wolnorynkowej nie dostrzegali tego zagrożenia, ponieważ niekoniecznie stawiali wyłącznie na odsuwanie czy neutralizowanie sprzeczności tego systemu ekonomicznego, ale dostrzegali możliwość jego regulacji poprzez otwarty konflikt między czynnikami przedsiębiorczości. Jeżeli weźmiemy, że mechanizm opiera się na grze takich czynników, jak: zasoby (środki produkcji oraz siła robocza) plus popyt i podaż regulująca stopę zysku poprzez system cen, to rozwiązania równania zawierającego owe dane zakładają zmiany w każdym czynniku. Wyjście na pożądaną stopę zysku można uzyskać poprzez rozszerzenie skali przedsięwzięcia, ale i poprzez ich ograniczanie. Wedle Marksa, wszystkie czynniki produkcji należące do kapitalistów muszą zostać uczciwie opłacone pod groźbą wyeliminowania nieuczciwego nabywcy. SIŁA ROBOCZA NIE NALEŻY DO KAPITALISTY, WIĘC NIE MUSI PRZYNOSIĆ ZYSKU. Można jej cenę zredukować do wartości prostej reprodukcji owej siły roboczej lub nawet poniżej. W przeciwieństwie do innych środków produkcji, fizyczna siła robocza występuje normalnie w ilościach przekraczających popyt, co powoduje zepchnięcie jej wartości niekiedy poniżej ceny pozwalającej na prostą reprodukcję. Gdyby siła robocza należała do konkretnego kapitalisty, cały mechanizm rynkowy stałby się niemożliwy. Wymieniane byłyby co najwyżej nadwyżki produkcji na potrzeby własne. Miałoby bowiem miejsce zjawisko, które uniemożliwia wymianie rynkowej wyłącznie między właścicielami środków produkcji zbywającymi swoje towary generowanie zysku. Jak w przypadku pozostałych towarów, wartość siły roboczej sprzedawanej przez kapitalistę innemu kapitaliście z celem przyniesienia zysku, po prostu uległaby zniesieniu w ramach wyrównywania wzajemnego kosztów i przychodów. Warunkiem pojawienia się kapitalistycznego zysku pozostaje wolna, czyli niezależna od kapitalisty, siła robocza.

Jak by nie patrzył, siła robocza poza sektorem produkcyjnym jest wszystkim, tylko nie czynnikiem pozostającym poza sferą własności kapitalisty. Najlepiej ilustruje to przykład siły roboczej zatrudnionej na etatach państwowych. Państwo w pełni pozostaje przedłużeniem klasy kapitalistów. Zatrudniona przez państwo siła robocza jest zakupiona przez klasę kapitalistów i powinna przynosić zysk. Klasa kapitalistów danego kraju liczy na zysk z zastosowania posiadanej przez siebie (państwowe per procura) siły roboczej, co jest możliwe tylko w wymianie towarów/usług z zaangażowaniem odrębnego podmiotu kapitalistycznego. Może nim być kapitalista zagraniczny, jak to bywało w starych, dobrych czasach, które ukształtowały trwający po dziś dzień zwyczajowy podział na obszary o korzystniejszych kosztach komparatywnych i tych o mniej korzystnych kosztach komparatywnych, czyli podział na Centra i Peryferie.

Ponieważ siła robocza należąca do klasy kapitalistów jako takich z definicji nie przynosi wartości dodatkowej, ponieważ tylko odtwarza wartość, jaką sama posiada w ramach odtwarzania zaangażowanego kapitału, korzyść z zastosowania owej siły roboczej, podobnie jak z zastosowania najnowszej generacji urządzenia produkcyjnego, służy wymianie zewnętrznej. Jeżeli nie przynosi oczekiwanych zysków w wymianie na rynku międzynarodowym, to stanowi czysty koszt kapitału.

Jeżeli więc nie jest możliwa ekspansja zewnętrzna gospodarki, to pozostaje zagwarantować uczciwy zysk poprzez zmniejszanie kosztów produkcji. Gospodarki, które nie stanowią jednolitego, jednoznacznego podmiotu gospodarczego na rynku międzynarodowym mogą być co najwyżej czynnikiem produkcji dla kapitału, który ma pozycję podmiotu na rynku. Pozostają dobrem naturalnym, dostępnym za cenę jego zakupu od tytularnego właściciela. Rzecz w tym, że tytularny właściciel, niczym Indianin z późniejszej wyspy Manhattan, otrzymuje uczciwą cenę w jego systemie wartości, czyli garść paciorków, które przyozdobią pierś wodza plemienia zaszczyconego wyróżnieniem i kupnem bezwartościowej, z punktu widzenia tubylca, jałowej wyspy.

*

Prof. Kołodko wyszczególnia 7 „megatrendów znamiennych dla współczesności”, w tym „zmiany środowiskowe, zwłaszcza wyczerpywanie się nieodnawialnych zasobów i ocieplanie klimatu” i „rewolucja naukowo-techniczna, zwłaszcza cyfryzacja gospodarki i kultury oraz automatyzacja”. To są niejako obiektywne warunki działania współczesnej gospodarki. Pozostałe megatrendy wymienione przez prof. Kołodkę mówią o pewnych efektach owych obiektywnych uwarunkowań. I tak, mamy do czynienia z „nieinkluzywną globalizacją [cóż za zaskoczenie!], zwłaszcza narastaniem obszarów wykluczenia i nierówności”. Oczywiście, jest to związane przede wszystkim (wedle profesora) z „przemianami demograficznymi, zwłaszcza starzeniem się ludności i ogromnym rozstrzeleniem współczynników dzietności”. Zmniejszony popyt na siłę roboczą obszarów, które nie są w stanie wykorzystać tej siły roboczej do skutecznej konkurencji na rynku globalnym (o czym pisaliśmy chwilę wyżej), jest przyczyną, a nie konsekwencją rosnących dysproporcji w skali globu. Mainstreamowe przekonanie brzmi: gdybyśmy mieli więcej zasobów, produkowalibyśmy więcej. Jest to bzdura, ponieważ kurczenie się zasobów, w tym siły roboczej, jest efektem niemożności realizacji wartości dodatkowej w „uczciwym” zysku na rynku międzynarodowym. Kapitał ratuje maksymalizację zysku poprzez racjonalizowanie (optymalizowanie) zasobów, w tym siły roboczej.

Te tendencje prowadzą nas do konstatacji ogólnej impotencji dotychczasowej teorii ekonomicznej w kwestii objaśniania i, co za tym idzie, naprawiania kulejącego systemu gospodarczego. I tak, prof. Kołodko słusznie podkreśla „ogólny kryzys neoliberalnego kapitalizmu, zwłaszcza strukturalnej nierównowagi gospodarczej”. Faktycznie, neoliberalizm jako dziecko zwycięskiego liberalizmu jako takiego, nie ma tu co robić. Populistyczne rządy usiłują przywrócić gospodarkę tout court liberalną, aby ta z kolei przywróciła dawne mechanizmy dzięki wstydliwie skrywanemu, acz owocnemu mariażowi z merkantylizmem i protekcjonizmem. Taki nieco libertariański ménage à trois…

Ale to wymaga przywrócenia konfliktów interesów między kapitalistami narodowymi. Czyli sprzyja rozbudzaniu nastrojów nacjonalistycznych.

To ze swej strony prowadzi do „kryzysu liberalnej demokracji, zwłaszcza towarzyszącej mu polaryzacji społeczeństw”. To zdanie to już szczyt komedii pomyłek, ponieważ całkiem odwrotnie, polaryzacja globalna była warunkiem sine qua non możliwości zaistnienia „liberalnej demokracji” w wysokorozwiniętych enklawach globalnego kapitalizmu.

Co śmieszniejsze, prof. Kołodko pozostaje pod urokiem skuteczności Chin, które swoją skuteczność zawdzięczają dokładnie świadomemu prowadzeniu polityki „kryzysu liberalnej demokracji”, ponieważ, podobnie jak Kaczyński czy Trump, Xi Jinpin dokładnie wie, że bez wojny narodowego kapitału o swoje miejsce (nie inaczej niż Niemcy przed I Wojną Światową) i bez polityki skutecznego merkantylizmu, Niebiańskie Cesarstwo może się zwyczajnie dać, hm, sprowadzić do roli seksualnej maskotki. Prof. Kołodko, z właściwym mu optymizmem, ma jakże uroczą nadzieję na „drugą zimną wojnę” między Chinami a USA.

Dalej mamy już pełny odlot: „Kapitalizm nie radzi sobie sam z sobą. Niedostatek uczciwej konkurencji, zła regulacja, korupcja polityków i biurokracji, prywata elit biznesowych i finansowych, zachłanność i chciwość do tego stopnia, że w najlepszych szkołach biznesu uczono, iż chciwość jest cnotą, oszustwa producentów, dystrybutorów i usługodawców od sektora bankowego poprzez motoryzacyjny po farmaceutyczny, nakręcanie konsumpcjonizmu śrubującego kapitalistyczne zyski, sprzedajne media z ich manipulacjami opinią publiczną, cynizm elit politycznych”… A wszystko po to, żeby… skutecznie „nakręcać konsumpcjonizm śrubujący kapitalistyczne zyski”! No, a niby po co innego? Podła jakość chińskich towarów? Po cóż innego? Bez tego kapitalizm nie działa!

*

Recepta prof. Kołodki i nie tylko jego.

I tu wracamy do naszych baranów, czyli do nowoczesnej lewicy. Prof. Kołodko, na swojej działce, wpisuje się w elitarno-utopijne marzenia lewicy.

„Dobra gospodarka musi być efektywna i konkurencyjna [czyli kapitalistyczna, jak wyżej opisano], ale to tylko środki [no właśnie! Tylko środki, które w XX wieku doprowadziły do rozkwitu liberalnej demokracji i kapitalizmu socjalnego], których nie należy mylić z celem – zaspokajaniem potrzeb [od razu widać, że prof. Kołodko chłonął złote myśli prof. Nasiłowskiego, kiedy ten jeszcze raczył zajmować się ekonomią polityczną socjalizmu]. Dobra gospodarka wymaga dobrej polityki [jasne, protekcjonizm i neomerkantylizm, zgadliśmy!]. Dobra polityka zaś polega na tym, aby dawać ludziom nie to, czego chcą, lecz to, czego potrzebują [własny wkład Profesora w stalinowską teorię ekonomii]. To imperatyw gospodarki umiaru, którą opisuje i której ma służyć ekonomia umiaru [słusznie prof. Kołodko, odmiennie niż głupsza młoda lewica, sytuuje konieczność umiaru po stronie obywateli-konsumentów, a nie po stronie kapitału – w końcu jest ekonomistą, a nie idiotą]. Bynajmniej nie chodzi tu o narzucanie przez uzurpatorów siłą wymyślonych przez nich wzorców konsumpcji i stylu życia [a niby o co?], ale o wpływanie nań w publicznym, demokratycznym dyskursie [niewątpliwie prowadzonym w manipulujących opinią publiczną mediach]. Musi on cechować się odpowiedzialnością i opierać na wynikach badań naukowych, które mówią, co obiektywnie jest zdrowe oraz korzystne indywidualnie i społecznie [np. marihuana posiana na ‘polach wolności’ – żegnajcie marzenia!]. Tak więc, realna polityka ma nie tylko trafnie wychwytywać preferencje społeczne, lecz również sensownie je stymulować [wszystko jasne!]. Dobre wychowywanie oraz społeczne oddziaływanie na pożądane z punktu widzenia zrównoważonego rozwoju i poprawy dobrostanu wzorce konsumpcji polegać muszą na takim kształtowaniu preferencji konsumpcyjnych, aby ludzie jak najczęściej chcieli tego, co im dobrze służy.”

Wolter z Leibnizem schowaliby się ze wstydu wobec takiego połączenia prostoty z optymizmem.

*

Cały ten genialny projekt rozbija się o to, że mamy do czynienia z coraz pełniejszą prywatyzacją zasobów znajdujących się na kuli ziemskiej niejako zgodnie w komunitariańskim planem niejakiego Murraya Rothbarda. Komunitarianizm ma tyle wspólnego z komunizmem, co kanciarz z Kantem. Uzgodnienie efektywności wykorzystania zasobów z potrzebami konsumpcyjnymi osób pozbawionych podmiotowości gospodarczej już w ekonomii wielkich, liberalnych krytyków teorii Marksa, zostało dobitnie przedstawione.

W praktyce tego dalekiego od doskonałości świata, duże prawdopodobieństwo można przypisać sytuacji, w której wzorce konsumpcji będą ustalane zgodnie z możliwościami rezydualnymi gospodarki, po odliczeniu czystego zysku właścicieli środków produkcji, do których dołączają akcjonariusze i pozostali tzw. inwestorzy. Postęp społeczny, co profesor wykazuje na przykładzie XX-wiecznych społeczeństw rozwiniętego Zachodu, był wypadkową możliwości gospodarczych (będących z kolei realizacją pozbawionych skrupułów reguł wolnego rynku) oraz presji oddolnej. Owa presja, z jednej strony, wynikała z lewicowych wartości, które postawiły kwestię niesprawiedliwości społecznej na ostrzu noża, oraz z przykładu realizowanej z sukcesem gospodarki realnego socjalizmu. Lewicowa ideologia opierała się na tradycyjnym dla ówczesnego ruchu robotniczego przekonaniu, że z obiektywnej analizy kapitalistycznej gospodarki wynika wniosek o możliwości jego zmiany oraz dany był w teorii kierunek owej zmiany. Opierał się on na pełnej niewiedzy ruchu robotniczego o „polach wolności”, czyli o możliwości zignorowania kapitalistycznych stosunków produkcji – ta informacja przyszła dopiero później, na bazie antytotalitarnej krytyki marksizmu.

Wychodzi na to, że skuteczność reformistycznej polityki socjaldemokracji wynikała z niedoinformowania lewicy i klasy robotniczej co do powyższej możliwości. Prof. Kołodko stawia na informację jako na najważniejszy czynnik kształtowania polityki gospodarczej.

*

Nie ma jednak zbyt wielkich powodów do optymizmu; jak stwierdza dalej: „… jakby zapomniano o głośnych kilka lat wcześniej akcjach Occupy Wall Street i Occupy London”. Pokusilibyśmy się o twierdzenie, że nietrwałość tego typu akcji wynika ze swoistego przeinformowania społeczeństwa. Każdy członek grup protestu ma dostęp do coraz doskonalszych narzędzi obrabiania dostępnych w sieci informacji. Uczestnicy sieci społecznościowych znajdują się jakby pod presją konieczności stałego krytycznego przewartościowywania dotychczasowych informacji, reakcji na nie, a także mają dostęp do bardzo łatwego w obsłudze tworzenia nowych pomysłów na opór, których liczebność znajduje się w prostej zależności od możliwości przetwarzania w sieci indywidualnych potrzeb na generalizujące struktury sieciowych organizacji. Znana jest prawidłowość, że nowe, coraz lepsze pomysły skupiają wokół siebie ogromne segmenty sieci, które jednak – z racji swej detronizacji przez kolejne, jeszcze lepsze pomysły – mają trudności z doczekaniem się realizacji w realu. Takiej realizacji mają szansę doczekać się tylko te pomysły i mobilizacje, które przyciągną uwagę zorganizowanych państwowo manipulatorów opinią publiczną, zdolnych zawładnąć zainteresowaniem masowym na wystarczająco długi czas.

Lewica intelektualna kreuje rozwiązania, które przyciągają uwagę i zainteresowanie swą nowością i odkrywczością. W większości przypadków, jest to analogiczna sytuacja z sytuacją nauki, która rozwija się poprzez eksplorowanie coraz bardziej szczegółowych fragmentów rzeczywistości. Wynika to z faktu, że coraz więcej jednostek jest zaangażowanych w badania naukowe, więc mogą oddawać się badaniu każdego śladu w jego mnogich wariantach, bez konieczności dokonywania, jak w przeszłości, arbitralnej selekcji materiału i pytań badawczych, przyjmowania twardych założeń stanowiących syntezę dotychczasowej wiedzy.

*

Grupy społeczne zainteresowane Mollowskimi „polami wolności” przejawiają zainteresowanie platoniczne, zainteresowanie właściwe obserwatorowi, ponieważ sami przedstawiciele nauki tkwią w kapitalistycznych relacjach, które umożliwiają im wygodną pozycję bezstronnego badacza, który swój wkład w walkę klas na minowych polach wolności uzasadnia tym, że daje tej walce cechę wolnej od arbitralności, cechę naukowości, w tym i autorytet nauki. Jeżeli jednak młodzież akademicka i okolice nie wykazują szczególnego przywiązania do rozwiązań przedstawionych przez o kilka zaledwie lat starszych kolegów (nie mówiąc już o rozwiązaniach o stuletniej dawności), to wynika to z faktu, że relacje kapitalistyczne są ich naturalnym środowiskiem. „Pola wolności”, jakby nie patrzył, zostały wypracowane przez części odrzucone systemu bardziej niż ten system odrzucające. Po co occupy Wall Street, jeśli po studiach i tak tam trafisz w charakterze pracownika? Do tego będą ci za to płacić.

*

Grupy społeczne, gotowe zakwestionować kapitalistyczny ład, nie pasują do ideologii buntu antysystemowego, którego celem jest poszerzenie czasu wolnego od pracy dla kapitału, przy założeniu, że sprawność systemu rynkowego pozwoli na zrobienie tego bez utraty korzyści. Warunkiem możliwości istnienia „pól wolności” jest istnienie całego ogromnego, otaczającego je bagna kapitalistycznego realizmu.

Dlatego hasło „pól wolności” nie niesie za sobą potencjału buntu przeciwko systemowi.

Wspólnota celów potencjalnych buntowników zakłada świadomość celów i strategii, a przy założeniu, że nie dążymy do naruszenia struktury instytucji finansujących cały projekt, zrozumienie niuansów staje się skomplikowane. W przeciwieństwie do „pól wolności” z przeszłości, cele i metody nie są zdroworozsądkowe. Wymagają naukowej podstawy, wiedzy kontraintuicyjnej.

Upraszczając, propozycja prof. Kołodki zakłada posłuszeństwo społeczeństwa, które ma pełne zaufanie do naukowych metod rządzenia. Po przeciwnej stronie stoją skorumpowane instytucje społeczeństwa burżuazyjnego, które są gwarantem rzetelnej informacji, na podstawie której społeczeństwa wyrażają w pełni popartą naukowym autorytetem zgodę na przekazanie swej miski soczewicy w ręce władzy politycznej. Abstrahując już od stanu samej nauki, która w swym dążeniu do nieomylności przestała wydawać jednoznaczne opinie, osiągnięto stan, w którym szeregowi przedstawiciele gatunku homo sapiens przestali dowierzać indywidualnemu rozumowi i zdolności osądzania naukowych tez. Tymczasem przecież, nauka weszła na obszar codzienności, który wydawał się przynależeć obywatelom bez naukowego wykształcenia. Na tym też opiera się buntowniczość i cały urok „pól wolności” – są one wyrazem pełnej i nieskrępowanej arbitralności, ponieważ nie roszczą sobie pretensji do ustanawiania jedynych słusznych linii ewolucji społecznej.

Istota naukowości zaprzecza temu z całą mocą – badanie przyrody daje człowiekowi od początku doświadczenie niezbędne do stworzenia cywilizacji, czyli wyboru skonkretyzowanej ścieżki rozwoju, opartej na racjonalnych wyborach, których skutki trwają w przyszłości i mają znaczenie. Jeżeli nauka dąży do rozpoznania, co jest dla rozwoju, zdrowia itp. człowieka korzystne, to oznacza, że eliminuje inne możliwe warianty jego drogi. Determinizm jako przeżyta świadomie konieczność na każdy pojedynczym kroku kształtuje się jako podstawa naukowego poznania świata. Tylko po arbitralnych decyzjach podjętych w imię jakiejś racjonalności jesteśmy w stanie odtworzyć logikę dziejów. Być może, jest to strata dla ludzkości. Wielość potencjalnych dróg, możliwość podjęcia przeciwnej decyzji w następnym momencie, znosi determinizm i zapewnia nieograniczoną wolność. Taką, jaką gwarantuje zdanie się na decyzje sił zewnętrznych. Co prawda, dialektyka uczy nas, że i taka wolność nie jest wolna od determinizmu. Z tym, że jest to determinizm, w którym ludzkość odgrywa nieistotną rolę – tak, jak to ma miejsce w religiach. Nieograniczona wolność oznacza poddanie się determinizmowi widocznemu dopiero z perspektywy ponadludzkiej, a więc czyni nas ślepymi i gotowymi, by cieszyć się brakiem świadomości ograniczeń swej wolności.

Nauka dostarcza nam informacji, które na dany moment są uznawane za prawdziwe. Podobnie jak religia, sama istota nauki zabrania nam poddawać jej twierdzenia testowi zgodności z doświadczeniem nienaukowej codzienności. Wynika to z faktu, że nawet najrzetelniej podawane informacje naukowe nie są przyswajalne dla osób nie posiadających odpowiedniego przygotowania do ich przetworzenia. A to kładzie cały projekt „pól wolności” na łopatki. Jak napisaliśmy wcześniej, już Platon stwierdził autorytatywnie, że komunizm nie jest systemem dla nie należących do elity.

*

O produkcyjnym zapleczu przyszłego systemu, w którym będziemy mieli do czynienia z racjonalną i demokratyczną (opartą na nieprzetwarzalnej informacji) formą społeczeństwa, decyduje nadal zasada efektywności, czyli kryteria rynkowe. Korzystne z punktu widzenia społeczeństwa jako całości może więc być, naturalne dla gospodarki kapitalistycznej, ograniczanie zasobów po to, aby zachować efektywność. Nie ma możliwości przegłosowania przez społeczeństwo oparte na wiedzy rozwiązań, które będą przeczyły zasadom naukowej teorii ekonomicznej. „Pola wolności” to projekt Platona zbudowany na racjonalności kapitalistycznej, to enklawy w morzu gospodarki kierującej się naukowymi zasadami, gdzie pracownik jest wyłącznie zasobem. Dlatego praca jest przeklętym obszarem badań współczesnej lewicy. Wszystko jest pracą, a więc nic nią nie jest. Decyzje należą do obywateli, którzy postrzegają siebie wyłącznie jako konsumentów. Dobrze przygotowana informacja nie pozwala poinformowanemu dostrzec, że podpisuje na siebie wyrok. To jest sztuka informacji we współczesnym świecie.

*

Analogiczny przykład myślenia o ekonomii w tym paradygmacie, co nowoczesna lewica, to Kate Raworth (Doughnut Economy). Fundamentalnym założeniem tej autorki jest przekonanie, że klasyczna teoria ekonomii w jej procesie rozwojowym od starożytności po XX wiek nie miała nic wspólnego z opisem rzeczywistości, ale była całkowicie uzależniona od założeń, które wcześniejsi ekonomiści przyjmowali zgodnie z jakimś systemem przekonań: jednym z wielu możliwych.

Jest to dokładnie ten sam sposób myślenia, co w przypadku Łukasza Molla. Wniosek jest więc także ten sam: należy zmienić narrację. Starą narrację, która prowadzi do fetyszyzowania PKB i do lekceważenia faktu istnienia biegunów bogactwa i nędzy, które mogą być ignorowane po prostu dlatego, że stara teoria zbywała problem argumentem o tym, że „wzrost wszystko wyrówna”, należy zastąpić nową narracją, której „lepszość” będzie wypływała z przyjęcia założeń stanowiących negację „starych” założeń. Te „stare” założenia nie sprawdziły się, więc te nowe, zbudowane na ich negacji, bez wątpienia okażą się lepsze, bardziej odpowiadające oczekiwaniom społeczeństw.

Niby logika jakaś w tym jest. Szkoda, że jest to logika bardzo ułomna, mówiąc eufemistycznie.

Już prof. Kołodko stoi o poziom wyżej od Kate Raworth, kiedy zauważa, że ekonomia dotyczy sytuacji, w której mamy do czynienia ze sprzecznością interesów. Jeśli brak sprzeczności interesów, ekonomia nie ma prawa bytu. Ekonomia Kate Raworth jest ekonomią skonstruowaną na założeniu, że nie istnieje sprzeczność interesów. Wystarczy spojrzeć z perspektywy całościowej, globalnego społeczeństwa, a wówczas okaże się, że sprzeczność interesów jest pozorna. Jedyna sprzeczność interesów kryje się w konflikcie punktów widzenia przedstawicieli „starej” i „nowej” ekonomii.

„Stare” metody przedstawiania zależności w obiegu gospodarczym kształtują postawy podmiotów gospodarujących. Te przedstawienia generują pozorny konflikt interesów, ponieważ podmioty gospodarujące nie potrafią wyjść poza wyuczone wyobrażenia o istocie gospodarowania, a w związku z tym – poza wąskie rozumienie swojej w systemie gospodarczym roli.

Idealnie współgra ten sposób myślenia z Mollowskim postulatem, aby dla osiągnięcia stanu pełnego radykalizmu aktywności prowolnościowej postawić pierwszy krok we właściwym kierunku – przestać uzależniać się od przestarzałego założenia o realności jednego z wielu możliwych czynników konfliktogennych – poddaństwa chłopów w postaci systemu pańszczyźnianego. Tkwiąc w tym konflikcie i nie dostrzegając niczego poza nim, nie jesteśmy w stanie dostrzec kształtu wolności, która przebija się porach, rysach, niekonsekwencjach systemu pańszczyźnianego, w enklawach swobodnych od niego. Na przykład, w emigracji chłopów z Polski do Ameryki. Chyba jest to nasz ulubiony przykład. Z pełną złośliwością chcielibyśmy zapytać ówczesnych „native Americans” o to, co myślą o takim pomyśle na anarchistyczną wolność. Trudno nie zadumać się nad faktem, że ojczyzną nowoczesnej, równie radykalnej, co agresywnej demokracji, jawi się kraj zbudowany całkowicie na „cancel culture”…

*

Paradygmaty „nowego” myślenia zbudowane są na przekonaniu o tym, że rzeczywistość rozwija się zgodnie z formalno-logicznymi procesami myślowymi zachodzącymi w głowach jednakowo myślących badaczy. Jeżeli ktoś kiedyś chciał traktować Hegla jak zdechłego psa, to bez wątpienia poczułby wstyd, że prześladuje Bogu ducha winnego geniusza. Na tle tego współczesnego, jawnego przykładu pełnego idealizmu wydaje się, że nowoczesna lewica z gigantycznym wysiłkiem wspięła się na wyżyny grubo przedheglowskiego poziomu intelektualnego.

Prawa mające rządzić naszą rzeczywistością są budowane w oparciu o przyczynkarskie rozszczepianie zapałki na tyle części, ile grantów przyznano na ten cel. Następnie wybiera się te, które się najlepiej sprzedadzą wiodącym intelektualistom naszych czasów w rodzaju Grety Thunberg, i zastępuje się nimi dotychczasowy sposób porządkowania świata.

*

Ten sposób myślenia najwierniej oddaje Kate Raworth, kiedy pisze, że najlepiej do kreowania nowej ekonomii XXI wieku są przygotowani być może ci, którzy nie otarli się o zniewalające schematy dotychczasowej wiedzy ekonomicznej. Należy wszystko odrzucić, wyczyścić umysł i stworzyć coś, co neguje dotychczasowy kanon wiedzy.

Daleko nam do twierdzenia, że nie należy kierować się najostrzejszym krytycyzmem w dowolnym badaniu naukowym. Nie bez powodu dzieło Karola Marksa chlubi się tym, że stanowi najbardziej konsekwentną krytykę współczesnej mu teorii ekonomii o tysiącletniej historii żmudnego rozwoju. Współczesna krytyka ekonomii politycznej w wykonaniu lewicy jest ignorancką tragifarsą, której najgorszą cechą jest totalny brak… samokrytycyzmu.

Marksizm dawno już przestał być doktryną bliską klasom, których interes reprezentuje. Stał się dyscypliną akademicką, która, aby dostąpić tego zaszczytu, dokonała samokastracji. Marksizm akademicki położył podwaliny pod przekonanie lewicy, że rzeczywistość jest płaska i homogeniczna niczym przedstawienie Ziemi w przedkopernikańskim świecie. Zrozumienie tego, co kryje się pod pozorem komplikacji, stało się, w przekonaniu lewicy, wystarczającym czynnikiem pozwalającym na konstruowanie postępowej alternatywy. Lewica przemawiała w imieniu już nie pojedynczej klasy, ale w imieniu postępowej ludzkości. To założenie wyklucza z miejsca sprzeczność interesów ekonomicznych, sprowadzając ją do błędu wynikającego z nieświadomości, czyli z fałszywych założeń tkwiących w minionych paradygmatach myślenia. Dlatego nie ma potrzeby konfrontowania teorii ze społeczną rzeczywistością. Wystarczy wysiłek intelektualny dla zrozumienia strategii, a następnie przekonanie ludzkości do nieuchronności podążania wyznaczoną ścieżką w imię własnego, dobrze pojętego interesu.

C.D.N.

Ewa Balcerek i Włodek Bratkowski
23 lipca 2021 r.